sobota, 11 kwietnia 2009

Wielki bojownik Kencził-Ooł

Para okrutnie zmaltretowanych treków stoi w sieni mieszkania przy ulicy Kencził-ooła. Teraz tu mieszkam. Niezmiernie zaintrygowała mnie ta nazwa, bo różna była od „Ljenina”, „Konsomołskich prospektów” i „Pabiedy”. Postanowiłem zasięgnąć języka, kim był ten frapujący człowiek.
Jak się okazało pan Ooł był tywińską mieszanką Batmana, Heraklesa i Pana Wołodyjowskiego.
Historia zaczynała się standardowo jak bajka o szewczyku dratewce. Tyle tylko, że nagrodą w ZSSR nie była połowa królestwa i ręka księżniczki, a pomnik z betonu i order pośmiertny. Biedny wieśniak ze stepów, zajmujący się wypasem jaków i hodowlą baranów został z „nieprzymuszonej woli” wcielony do sowieckiej armii. Tam zrzucił łachmany, obuł nogi, dostał mundur, kromkę chleba i miniaturową podobiznę wodza. Zwrot ten wpłynął na jego imidż oraz co było naturalną koleją rzeczy światopogląd (bo jakby to powiedział pewien argentyński lekarz- rewolucjonista: „socialismo o muerte”- socjalizm albo śmierć ). Jako, że Rosjanie traktowali „nieucywilizowanych” żółtych sajusów jako swoiste mięso armatnie, tak też i młody żołdak Kencził został rzucony na linię wroga Armii Czerwonej uzbrojony w gołe ręce, wyimaginowaną odporność na kule i zacięcie człowieka stepu. Ten oręż wystarczył mu by położyć iście po samurajsku dwadzieścia niemieckich Tygrysów. Kencził wielkim człowiekiem był! A skoro tak, to dlaczego u diabła nazwano jego imieniem jedną z ulic slumsów? I z jakiej broszki nocleg w tych slumsach kosztuje 400 rubli? Swoją drogą to jaki tupet musiał mieć ktoś kto nazwał to miasto pięknym?
Na te, jaki i na inne pytania miał niebawem odpowiedzieć mi Aleksander- nasz człowiek w tym dzikim dla Europejczyka kraju.