poniedziałek, 18 maja 2009

Klucz do piękna bram

Sasza* był rodowitym skośnookim Kyzylczykiem. Pomimo tego, że należał do ludzi bardziej żółtych niż my, nie przeszkadzało mu to w byciu o dwie głowy wyższym ode mnie. Schowałem sobie stereotyp do kieszeni i wsłuchałem się w słowa nowego przyjaciela.
- To jest muzeum narodowe- tu musicie wejść, tam w środku jest cała Tywa.
O a tutaj z kolei stoi budynek milicji – tu znowu zbyt często nie chodźcie.
Tutaj mieszka moja dobra przyjaciółka, a tu jest szkoła wyższa. Tu znowu macie… wskazywał coraz to nowe obiekty nasz przyjaciel. Z początku słuchałem udając zaciekawienie monotonnymi szarymi budynkami epoki wielkich wodzów, ale ziewnięcie samo bezczelnie wychodziło na jaw.
- Dobra Sasza! – rzuciłem po chwili- nie obraź się, ale budynek policji to ja mam naprzeciw domu w moim rodzinnym mieście. Nie wierzę, że nie macie tu czegoś unikatowego na skalę światową.
Sasza lekko zdziwiony (a może nawet urażony) moją reakcją odbąknął- tak, jak chcesz zobaczyć coś ciekawego to kup sobie bilet i idź do muzeum narodowego…
-Problem polega na tym, że ja nie chce oglądać martwych eksponatów, tylko chce to poczuć. Rozumiesz?
- A czego ty konkretnie oczekujesz? – spytał skośnooki.
- Jednym z moich życiowych marzeń jest to, by znaleźć się w jurcie.
Zakosztować życia ludzi stepu. Spędzić z nimi choć chwilę. Wiem, że gdzieś tu są jurty. Nie wiem tylko jak daleko. Ile dni trzeba by jechać by do nich dotrzeć…
- Jurty? – ściągnął brwi Tywin- Pierwsze słyszę.
- Żartujesz prawda? – odparłem z głupim wyrazem twarzy.
- Nie. Nie żartuję. Co to są jurty?
- No jurta… hmmm z tego co sprawdzałem w internecie to po mongolsku będzie to „Gyr”.
- Paweł- wyjaśniał- po mongolsku potrafię jedynie „sain bainuu”**. Jeżeli nie pamiętasz, to jesteś w Tywie, do Mongolii jeszcze z 500 kilometrów.
Wiem, wiem - odparłem - chodzi mi o takie okrągłe domy, stawiane przez pasterzy- nomadów, z piecem na samym środku…
-Yach! – wzdrygnął się Sasza.
-Dlaczego, yach? Dla mnie to jedna z najwspanialszych rzeczy na świecie oraz wielkie marze…
- Nie. Nie Yach, tylko Yulh- tak po tywińsku będzie ta twoja jurta-objaśnił Sasza- i chyba się zaraz ucieszysz… Bowiem yulh są naprawdę blisko.
-Sasza nie mówisz chyba poważnie?!- rzuciłem przepełniony szczęściem
Nie miałem wprawdzie możliwości spojrzenia w lustro, ale idę o zakład, że moje oczy błyszczały tak mocno jak w okresie dziecięcym, gdy odpakowywałem bożonarodzeniowe prezenty podrzucane pod choinkę przez wujostwo z RFNu.
-A czy da się tam dojechać marszrutką, czy trzeba wynająć samochód? – spytałem.
-„Eee… Ne nada Paweł. Pajdiom pieszkom***”- wyjaśnił Tywin.
Z chłodnej kalkulacji wynikało, że jeszcze dziś odhaczę jedno ze swych największych marzeń.
Ale przecież kalkulacja nie mogła być zimna. Za dużo ktoś dodał do tego specjału ekscytacji, pasji i oczekiwań. Byłem o krok od paradoksu dla historycznych słów Armstronga. To jest wielki krok dla człowieka, ale nie tak znowu wielki dla ludzkości… i dobrze bo osobistych marzeń nie spełnia się stadnie…No chyba, że stada dotyczą.
- A owa? – uradowany poprzednią rewelacją, zachłannie szedłem za ciosem- wiesz te takie wstążeczki szamańskie. Czy one też są gdzieś w pobliżu?
Sasza potarł dwukrotnie brodę i jakby szukając na niebie odpowiedzi na pytania zamyślił się chwilę celując wzrokiem w błękit.
Taaak- potwierdził- wydaje mi się, że stoi obok domu szamana. I wiesz co Paweł?- dodał- to też całkiem blisko.
Wydaje mi się, że gdyby w okolicy stacjonowała przypadkiem jakaś trupa cyrkowa, pan dyrektor byłby zmuszony zaproponować mi całkiem przyzwoitą gażę za występy w roli wyszczerzonego klauna. Mój uśmiech bowiem zachodził kącikami ust za uszy. Wyobraźnia kreśliła już w głowie wspaniałe scenariusze okraszone zdjęciami rodem z National Geographic.
-Póki co,- przerwał jedne z Tych chwil Sasza- mogę zaproponować Ci rzut okiem na naprawdę coś pięknego. Zaraz zobaczysz dwie rzeki. Mniejszą będzie” Ka-Khem”, a większą „Biy- Khem”. Te, wnosząc po twojej minie, egzotycznie brzmiące nazwy określają kolejno; Mały Jenisej i Jenisej Większy- tłumaczył Aleksander. To właśnie tutaj, w sercu naszego kraju, a patrząc z dalszej perspektywy, w sercu całej Azji, splatają się one by dać początek Jenisejowi -„Uhug- Khem”.
O tym miejscu powstawały przez setki lat pieśni. To jest nasza chluba narodowa. Spójrz.
Słowa nabrały wartości. Zmaterializowały się w ową chlubę.
- Nie macie się czego wstydzić- stwierdziłem bez nuty ironii w głosie. Wiesz co? – dodałem- śmiem twierdzić, że to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie do tej pory widziałem na wschodzie.
-Nawet ładniejsze niż w Rosji? – spytał pesząc się Sasza- To znaczy my jesteśmy w Rosji, ale chodzi mi o to, że…
-Nawet- uciąłem zmieszanie Tywina ( wynikające z powodu palnięcia gafy, łamiącej dobre imię wschodniej odmiany poprawności politycznej, panującej do dziś w „riespublikach swobodnych”).
-Serio? – prawie że wyszeptał Aleks, kątem oka sprawdzając, czy aby na pewno nie stroję sobie z niego żartów.
-Sasza- powiedziałem spokojnym tonem, nie odrywając wzroku od jednego z najpiękniejszych obrazów Syberii- czasem możesz poczuć się urażony, ale jeśli kogoś szanuje i uważam go za partnera godnego do poważnej rozmowy, zawsze mówię mu to co myślę. To miejsce jest fenomenalne- dodałem podążając wzrokiem za spływającymi ze szczytów potokami chmur.
Mój rozmówca przybrał najbardziej dumną pozę jaką tylko można sobie wyobrazić i przez kolejne minuty w zupełnej ciszy napawaliśmy się widokiem. Ślamazarnie, jak za karę, szmaragdy wód Jeniseju przetaczały się po jego dnie. Na drugim brzegu stare, łyse, samotne drzewo oblepione było czarnowronami****. Tuż nieopodal stał stary UAZ, a obok grupka ludzi wznosiła toasty przy płomieniach ogniska. A za nimi… za nimi rozciągał się wszechogarniający step. Step i gładzone delikatnymi muśnięciami palców chmur, ostre ukute z granitu grzbiety gór.
-Saszo- przerwałem naszą kontemplację- zauważyłem jakiś napis na jednej z górskich ścian. O tam.
-Mhmm…- wymruczał- To najbardziej znana mantra buddyjska „
Om mani padme hum”*****.
Została usypana z kamieni, na których pomalowanie, wierni zużyli pięćset kilogramów farby.
-Imponujące. A czy ty też jesteś buddystą? – zagadnąłem.
-I tak i nie- odpowiedział enigmatycznie Sasza- Wierzę, ale w świątyni nie byłem dobre 10 lat.
Wierzący, nie praktykujący- przeszło mi przez myśl.
-"Nu ładna"… chodźmy więc obejrzeć te najciekawsze rzeczy- puścił do mnie oko Aleksander, pamiętając pewnie moje wcześniejsze podekscytowanie.
-Nasz cel - Jurta! - dodał

*Sasza- rosyjskie zdrobnienie zarówno męskiego imienia Aleksander, jak i żeńskiego Aleksandra.
** Cześć. Jak się masz.
*** Ne nada. Pajdiom pieszkom.- Nie ma takiej potrzeby. Pójdziemy na piechotę.
**** Czarnowron
(Corvus corone)- ptak z rodziny krukowatych zamieszkujący większą część Azji oraz tereny Europy Zachodniej. W Polsce bardzo sporadycznie pojawia się na zachodzie kraju.
***** „Bądź pozdrowiony, klejnocie w kwiecie lotosu.”



sobota, 11 kwietnia 2009

Wielki bojownik Kencził-Ooł

Para okrutnie zmaltretowanych treków stoi w sieni mieszkania przy ulicy Kencził-ooła. Teraz tu mieszkam. Niezmiernie zaintrygowała mnie ta nazwa, bo różna była od „Ljenina”, „Konsomołskich prospektów” i „Pabiedy”. Postanowiłem zasięgnąć języka, kim był ten frapujący człowiek.
Jak się okazało pan Ooł był tywińską mieszanką Batmana, Heraklesa i Pana Wołodyjowskiego.
Historia zaczynała się standardowo jak bajka o szewczyku dratewce. Tyle tylko, że nagrodą w ZSSR nie była połowa królestwa i ręka księżniczki, a pomnik z betonu i order pośmiertny. Biedny wieśniak ze stepów, zajmujący się wypasem jaków i hodowlą baranów został z „nieprzymuszonej woli” wcielony do sowieckiej armii. Tam zrzucił łachmany, obuł nogi, dostał mundur, kromkę chleba i miniaturową podobiznę wodza. Zwrot ten wpłynął na jego imidż oraz co było naturalną koleją rzeczy światopogląd (bo jakby to powiedział pewien argentyński lekarz- rewolucjonista: „socialismo o muerte”- socjalizm albo śmierć ). Jako, że Rosjanie traktowali „nieucywilizowanych” żółtych sajusów jako swoiste mięso armatnie, tak też i młody żołdak Kencził został rzucony na linię wroga Armii Czerwonej uzbrojony w gołe ręce, wyimaginowaną odporność na kule i zacięcie człowieka stepu. Ten oręż wystarczył mu by położyć iście po samurajsku dwadzieścia niemieckich Tygrysów. Kencził wielkim człowiekiem był! A skoro tak, to dlaczego u diabła nazwano jego imieniem jedną z ulic slumsów? I z jakiej broszki nocleg w tych slumsach kosztuje 400 rubli? Swoją drogą to jaki tupet musiał mieć ktoś kto nazwał to miasto pięknym?
Na te, jaki i na inne pytania miał niebawem odpowiedzieć mi Aleksander- nasz człowiek w tym dzikim dla Europejczyka kraju.

niedziela, 8 lutego 2009

Mlekiem i solą

Zapowiadało się na rodzinny lincz lub klanową banicję. W najlepszym przypadku, zerwanie zaręczyn i przykrą wymianę zdań. (Zwykle w takich sytuacjach strony przedstawiają sobie swoje punkty widzenia oraz wymieniają się poglądami na swój temat, przekraczając tym samym wartości progowe hałasu sugerowane przez WHO) .
PRZEPRASZAM*- wykrzyczał Tywin. Druh wrósł w ziemię.
PRZEPRASZAM, Przepraszam, przepraszałam- wyartykułował łamiącym się głosem nowożeniec. Głowa druha drgnęła nieznacznie, prawie się obróciła. Zaraz jednak została naprostowana przez niewidoczną dłoń pani Dumy. Teraz to on był górą. Nie odwracając wzroku rzucił coś, jakby do siebie, po czym ruszył dalej. Gałąź chrupnęła. Niedoszły małżonek potrzebował wsparcia od swojej niedoszłej małżonki. Ich oczy spotkały się, lecz tam zamiast ciepłego „nie martw się, próbowałeś przecież” czekało na niego lodowate, pozbawione emocji spojrzenie. Gdyby nie było w koło tak brudno, można by powiedzieć, że mężczyzna miał pozamiatane. Wszystko przez jeden zły ruch. Fakt głupi, prostacki wybryk, ale kara była nieadekwatnie sroga. Do nierozważnego zachowania chłopaka mógł przyczynić się stres spowodowany pewnie ślubnym obciążeniem psychicznym. Ale na jego nieszczęście jedyną osobą analizującą jego motywy postępowania, była osoba której nawet nie widział, osoba ta bowiem stała dwa metry nad nim na balkonie. Gałąź się zarwała. Nie było żadnych szans na ratunek.
Chyba, że… na mężczyznę padł snop światła. Był to promienny uśmiech panny młodej, który zagościł ni stąd, ni zowąd na jej młodej twarzy. Powróciły emocje. Dziewczyna dała świadectwo życia, udowodniła że oczu nie pożyczyła wcale od przedstawiciela rodziny Carcharhinidae. Momentalnie twarz chłopca też przyozdobił szeroki uśmiech. Łączyli się w promieniującej radości, zmierzając razem do krainy wspólnego szczęścia i sielanki… Zaraz, zaraz, jej uśmiech wcale nie był promienny. Był szyderczy i knujący. Tak jak wszystkie szydercze uśmieszki zdobiące twarze zebranych gości. Tak jak knujący uśmieszek na mojej twarzy. Jedynym ciągle szczerym uśmiechem był uśmiech pana młodego. Uśmiech, który powodował zmrużenie, zmrużonych z natury, skośnych oczu. Nic więc dziwnego, że nie zauważył on zbliżającej się od tyłu ręki. Chwyt, podcięcie, dźwignia, przełożenie, „młody”- placek ziemniaczany, druh-skok na plecy, półnelson przyciskający twarz „młodego” do ziemi, „młody” wierzga nogami, macha jedną wolną ręka, bulgocze w furii. Na nic. Chwyt jest założony perfekcyjnie.
„DOŚĆ!” – zawył po swojemu „młody”.
Druh nachylił się nad jego twarzą i spytał; „Coś mówiłeś?” .
„DOŚĆ, KONIEC, FINITO. GŁUPIO WYSZŁO. PRZEPRASZAM. JUŻ NIE BĘDĘ. WYGRAŁEŚ!”- wyrzucił z siebie wraz z toną piasku, wypełniającą usta. Druh uniósł ręce w stronę niebios w tryumfalnym geście. Umarł król niech żyje król. Tłum gapiów wybuchł salwą radości. Ja śmiałem się razem z nimi, choć tak naprawdę nawet ich nie znałem. Wydaje mi się, że pan młody pomimo pozornej klęski też się uśmiechał. Goście przyjacielsko poklepywali się po plecach. Z radością patrzyli sobie głęboko w oczy, życząc wszystkiego dobrego. Cały ten, jak mogło się wydawać- bigos, skończył się Happy Endem.
– Gdzie dałeś pastę?- rozległ się wybijający mnie z sielanki krzyk Agi, która podczas całego tego fantastycznego zdarzenia, zdążyła się pewnie tylko zdemakijażować.
Zły trochę, że mi przerywa poznawanie egzotycznej kultury, postanowiłem jednak, niczym dzielny Indiana Jones pomóc w poszukiwaniu zagubionej ar... tubki**. Podczas tych poszukiwań, opowiedziałem Małej pokrótce historię.
- A zrobiłeś zdjęcie tego ślubu? – spytała Agatka.
Z tych wrażeń zupełnie mi z głowy wyleciało, że można to uwiecznić. Chwyciłem więc za aparat i razem z Małą wylecieliśmy na balkon.
Trafiliśmy akurat na moment, gdy państwo młodzi, staro…tywińskim zwyczajem, zostali oficjalnie powitani przez matkę… mlekiem i solą****.
A dokładnie czajem z mlekiem i solą***** podawanych w tradycyjnych tywińskich miseczkach.


Starsza kobieta życzyła im szczęścia na nowej drodze życia, po czym przekazała naczyńka pełne jasnego wywaru. Młodzi spojrzeli sobie w oczy, wymienili dobre słowo i wypili swoje zdrowie. Wszyscy wydawali się tacy szczęśliwi, rozpromienieni. No może oprócz druha. Jego mina wciąż wskazywała na lekki uraz dumy oraz irytację wywołaną brakiem marynarki, która w podskokach zmierzała właśnie do pralni.
- Myślisz, że będą ze sobą szczęśliwi? - zapytałem Małą.
- Tego nie wiem – odparła – ale po takim wstępie, chyba nudzić się nie będą.

------------------------------------------------------------------------------------------


*Tego oczywiście mogę tylko się domyślać, ponieważ słabo władam językiem „turkey-mongol”

**Nota bene pasta też bajerancka, której w Polsce próżno szukać. Blend-a-Med z korą z dębu – fantastyczna w smaku o działaniu kojącym na dziąsła***

***A kojenie się bardzo przydawało. Kupiłem bowiem jeszcze w Nowosybirsku szczoteczkę również Blend-a-Med, o której już tak pochlebnego zdania jak o paście nie mam… dostępna była tylko opcja „hard” która cięła dziąsła wzdłuż i wszerz jak jakaś Husqvarna .

**** Czy tylko ja tu widzę pewną analogię do naszej kultury? Następny dowód na to, że mieszkamy na wiosce Ziemia.

***** Tutaj może dojść do drobnego nieporozumienia. W Tywie trzeba uważać co się zamawia. Zwłaszcza gdy nie jest się entuzjastą „słonej bawarki” . Słowo czaj, dla ludności Tywy oznacza , właśnie kompilację soli, herbaty i mleka. Co ciekawe, z tego co dowiedziałem się od Tywinów ich herbata wcale herbatą nie jest. Tzn. nie jest to Camellia. Napar uzyskuje się z różnych ziół rosnących na stepach, często mających właściwości lecznicze (w miastach można kupić tywiński czaj instant „made in China”, który ma niewiele wspólnego z jakimkolwiek czajem oprócz nazwy kraju ekportującego "Czaj-na"). Zresztą jakby tak się zastanowić nad etymologią słowa herbata, to bliżej mu do łac. herba – zioła, niż do Camelli. Wtedy możemy śmiało powiedzieć, że herbatami, czyli naparami z ziół, są też herbatki owocowe, które składają się np. z samych czarnych porzeczek, stricte ziołowe typu „rumianek”, herbatka miętowa czy melisa, południowoafrykański Rooibos przyrządzany z ciętych liści czerwonokrzewu, czy wreszcie moja ukochana, południowoamerykańska Yerba Mate, składająca się wyłącznie z ciętych części ostrokrzewu paragwajskiego, której również daleko do chińskiej camelli.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

O bananach, samurajach i piłowaniu gałęzi…

Jest takie miejsce, gdzie czas płynie 5 razy wolniej. Niektórzy nawet ryzykują stwierdzeniem, że nie płynie wcale. Siedzę na chłodnym piasku. Przed piekielnie gorącymi promieniami słońca, osłaniają mnie rozłożyste palce bananowca. Powietrze faluje dookoła, ciężkie od woni walających się po ziemi owoców. Nawet nie trzeba daleko sięgać. Cała kiść leży obok mnie. Większość z nich jeszcze zielona. Może parę chwil wcześniej strącił je mocny podmuch oceanicznego wiatru. Może któraś z małp. Wybieram najbardziej żółtego. Pachnie cudownie. Obieram owoc ze skórki, odgryzam końcówkę i… ni z juszki ni z pietruszki, powietrze przecina ryk japońskiego samuraja. Krzyczę także ja. Cała noga poparzona bananowym czajem. Piecze jak diabli. Czego trąbisz ty… - nie dokańczam- aha ta impreza to wesele. Musiałem na moment przysnąć wykończony wielogodzinną podróżą. Tłum zgęstniał. Pod restaurację pojechała biała japońska Toyota (kierownica po prawej stronie) nie szczędząc dźwięków klaksonu. Jako, że piłem bananową herbatę, do twarzy przykleił się szeroki banan. Pierwszy dzień, a tu takie atrakcje- rzuciłem do siebie w swoim schizofrenicznym zwyczaju. Z auta wyszli młodzi. Poza kolorem skóry i wzrostem nie odbiegali od europejskich standardów. Ona- biała suknia, on- czarny garnitur. Poczułem lekkie rozczarowanie. Liczyłem na zdobione szaty z błękitnego jedwabiu, jak na starych znaczkach pocztowych z Republiki Tywy. Przed szereg gości wyszedł druh. Odgiął głowę, otaksował wzrokiem młodych, po czym parsknął prześmiewczo. Najwyraźniej, takie zachowanie nie spodobało się panu młodemu. Nakazał gestem, swej przyszłej małżonce by poczekała w aucie, po czym wartkim krokiem podszedł do druha. Oho będzie draka- rzuciłem pod nosem. Krok w przód, chwyt za dłoń, drugi za ramię, dźwignia, obrót, przełożenie w powietrzu. Druh leży jak długi. Czas się zatrzymał. Mnie wmurowało, gości weselnych zatkało, kątem oka zobaczyłem pannę młodą zakrywającą ręką usta, wiatr przestał wiać, ptaki zastygły w powietrzu, tylko moja herbata bezczelnie parowała (czy ona będzie jeszcze kiedyś zimna?). Te wlekące się ułamki sekundy przerwał druh, jedną ręką dźwigając ciało do siadu płaskiego, drugą zaś rozmasowując obolałą głowę. Po chwili, gdy dotarła do niego powaga zaistniałej sytuacji, uniósł swój wzrok z ziemi, ku niebu. Tam już czekał na niego napastnik. Z otwartą dłonią wymierzoną w jego głowę. Zresztą dłonią, jak się po chwili okazało, pomocną. Nie, druh miał swój honor. Teatralnym gestem odepchnął pomocną dłoń, wstał o własnych siłach, otrzepał ciuchy, odwrócił się na pięcie i ze zwieszoną głową usunął się w cień. Przypuszczam jak czuł się tego popołudnia. Jeszcze parę minut temu ubrany w najlepszy garnitur, wyperfumowany, z włosami postawionymi na żel, oczekiwał by z radością powitać parę młodą i życzyć im szczęścia na nowej ścieżce życia. Teraz brudny od pyłu, publicznie znieważony, ofiara niewytłumaczalnego ataku . Zastanawiałem się, czy były to jakieś rodzinne porachunki czy tylko okrutny i prostacki żart. Niezależnie od pobudek napastnika, odczuwałem współczucie dla przegranego. Pan młody spróbował rozładować sytuację głośnym śmiechem mającym obrócić całą sprawę w żart. Jednak każde wymuszone „haha” było zębami piły, nadszarpującymi gałąź dobrych obyczajów i przyzwoleń. Jak to bywa z gałęziami na których się siedzi, prędzej czy później zawsze ustępują, a zakończenia tylko głupiec nie jest w stanie się domyślić. Dlatego też, zwykle tylko głupiec piłuje do końca...

niedziela, 18 stycznia 2009

Predator


Przed najlepszym hotelem w galaktyce zebrał się całkiem spory tłumek. Póki co była to bezkształtna zbieranina "garniturowiczy" oraz "sukienkowniczek", która z biegiem czasu przybierała na ilości. Jak to na takich imprezach bywa, pojawili się też przedstawiciele młodej latorośli, zainteresowani zdecydowanie bardziej grą w kapsle niż dyskusją na nudne tematy dorosłych.

Tssy- syknął jeden z chłopców do swojej kapslowej ferajny, wskazując palcem na mnie. Chwilę później, cała armia skośnych oczek obrała sobie mnie za wspólny cel. Węgliste spojrzenia uwiesiły się na mnie hakami przenikliwości, grubo podszywanej dratwą nieufności. Nie zrywając kontaktu wzrokowego, odstawiłem bardzo ostrożnie kubek z czajem, po czym przybrałem najstraszniejszy wyraz twarzy jakim mnie bozia obdarzyła. Wszystkie gesty musiały zostać wykonane precyzyjnie, by utrzymać stan narastającego napięcia. Udało się. Dzieci pomimo dzielącej nas odległości zdecydowały cofnąć się o krok. Moja ręka powędrowała za głowę chwytając gumkę do włosów. Jednym szybkim ruchem, uwolniłem las dreadów. Dzieciaki odskoczyły. Potrząsnąłem głową. Jeden z maluchów przewrócił się, zaś reszta szeroko otworzyła buzie. Jestem pewien, że byłem pierwszym człowiekiem w dreadach, jakiego przyszło im w ich krótkim życiu widzieć. Nagle mój piekielny grymas zmienił się w najbardziej przyjacielski uśmiech jaki tylko potrafiłem z siebie wydusić. Niestety, trochę przeholowałem. Dzieciaki były wybitnie przerażone. Ostatnią bronią był zmasowany napad, wymuszonego, tubalnego śmiechu. Tu poszło zdecydowanie lepiej. Moi mali przyjaciele długo nie pozostali dłużni. Jeden po drugim zaczynali nieśmiało chichotać by po chwili trzymając się za usta, zawtórować piskliwym śmiechem*. Przeszło mi przez myśl, że niezmiernie przydaje się teraz doświadczenie opiekuna nabyte podczas zimowisk spędzonych wspólnie z dzieciakami w górach. Jeżeli ma się odpowiednie podejście to maluchy niezależnie od części świata jaką zamieszkują, koloru posiadanej skóry, czy kultury jaką wynoszą z domów, zawsze są furtką pozwalającą przełamać bariery. Nie mają uprzedzeń, utartych stereotypów. Nie zastanawiają się, do której subkultury należę. Czy jestem członkiem sekty "kołtuniarzy", czy też noszę taką fryzurę by poprawić sobie "imidż". Ich umysły były otwarte. Nawet na odmienność takiego człowieka z kosmosu jak ja. Tak jak dzieci całego świata, tak i te po krótkiej wymianie uśmiechów (raczej głośnych), szybko znudziły się naszymi bezsłownymi konwersacjami i pobiegły bawić się w berka. Kto zaprzeczy, że mieszkamy na globalnej wsi?

*Druga, bardziej prawdopodobna wersja mówi, że tywińskie dzieci zostały przeze mnie pożarte, zaraz po tym jak zakończyłem proces mutacji i przybrałem ostateczną postać ufoludka z planety P0L5K4. W archiwum X dowodów jednak brak.



czwartek, 15 stycznia 2009

„Mały czysty Mongołek”

Po długich poszukiwaniach zdecydowaliśmy się na propozycję najczęściej nam powtarzaną – hotel „Mongołek”. Jak się zresztą później okazało, trafiliśmy do najlepszego hotelu w państwie. Recepcjonistka tego cudeńka powitała nas z niezwykłą uprzejmością. Wręczając klucze z uśmiechem zaleciła by pod żadnym pozorem nie pozostawiać pokojów bez opieki, ze względu na notoryczne przypadki kradzieży zdarzające się hotelowym gościom. Dodała do tego od serca by nie wychodzić po zmierzchu z budynku. „Wczoraj zaszlachtowano dwóch Szwajcarów, których ciała wrzucone zostały do Jeniseju. W dodatku nie był to pierwszy przypadek.”- Opowiadała pracownica recepcji- „uważajcie na siebie”. Podziękowaliśmy za rady i rozeszliśmy się po pokojach.

Po przekręceniu klucza i naciśnięciu klamki drzwi ustąpiły rysując przepiękny obraz marzenia sennego. Takich luksusów nam trzeba było. „Mongołek” był hotelem z opcją „All inclusive”.

.W pakiecie otrzymaliśmy samo rolujące się tapety, sprężyste łóżko z funkcją masażu wystającą sprężyną i zabytkowymi kocami z oryginalnym kurzem leżakującym od czasów Czyngischana, oraz orzeźwiającą wodę łamiącą potencjalnym napastnikom ręce i mrożącą im krew w żyłach. Pomyślano też o entuzjastach rodeo, mogących skorzystać z ujeżdżania niepasującej, dwa razy większej od sedesu deski. Jeżeli komukolwiek przeszłoby przez myśl, że został oszukany, naciągnięty, zrobiony w bambuko czy nabity w butelkę, ten mógł skonfrontować swoje wątpliwości dotyczące standardu hotelu z kwotą 2000 rubli na którą opiewał rachunek na dwuosobowy pokój.

Spałem kiedyś na skłocie. Ale nikt nie wyciągał mi za tą przyjemność z portfela jakichkolwiek papierków. Tutaj było to więcej niż prawdopodobne, że gdy opuścimy „apartamenty”, stracimy więcej niż 2000 rubli. Pokoju znajdującego się na pierwszym piętrze broniły bowiem obłuszczone z farby, niezdatne do zamknięcia w jakikolwiek sposób drzwi.

Spojrzałem Adze w oczy. Rozumieliśmy się bez słów. Trzeba było czmychać jak najszybciej. I tak za takie pieniądze długo nie pociągnęlibyśmy. Postanowiłem jednak dać tego dnia wolne bijącym się myślom. Odrzuciłem troski, które zawsze towarzyszą nowym sytuacjom. Zaparzyłem czaj i odważnie, wręcz brawurowo wyskoczyłem na balkon (upewniając się uprzednio kijem od miotły, ręką, a koniec końców... końcem stopy czy nasz apartamentowy balkon utrzyma ciężar ciała).

Kyzyl – znaczy piękny

Góry karłowaciały, step się rozrastał, w powietrzu zakreślały koła potężne kanie, a w oddali wyrastały pierwsze domki. Jako pierwsze w Kyzyle, powitały nas jako tako... jaki. Jakowa mamusia z młodym jaczątkiem. Nie ważne, że odlane z gipsu. Dla mnie liczy się pamięć.
Do miasta zbliżaliśmy się w oka mgnieniu (kierowca tak męczył pojazd, że kilka razy odcięło zapłon).
Moje podniecenie niezdrowo narastało, w chwili, gdy przejechaliśmy most nad kyzylską rzeką. Była to bowiem kolejna zagadka pani Kiełek- Wielki Jenisej. Wiedziałem, że spędzę w tym miejscu mnóstwo czasu. Rzeka była przepięknie położona. Hamulce zawyły, blacha zatrzeszczała, w powietrzu czuć było paloną gumą. Kierowca był w domu. (Ja też, w końcu tam dom gdzie moje buty). Otworzył luki, powyrzucał nasze bagaże i zamknął autobus bez słowa, znikając za horyzontem w podskokach.
Byliśmy w Kyzyle. Stolicy Tyvy. Geograficznym środku kontynentu azjatyckiego. No właśnie, byliśmy, ale ani nie znaliśmy języka, ani obyczajów, a miejsce noclegowe jak zwykle mieliśmy załatwiać w ciemno. Poza tym wyobrażałem sobie, że Tywincy to ludzie o miłym usposobieniu, ciekawi przyjezdnych i życzliwi. Moje wyobrażenia dalekie były od prawdy. Wszyscy patrzyli na nas spode łba, spluwając co chwila i powtarzając jak mantrę „dziengi” (pieniądze, idą pieniądze). Nie tak to miało być…

…VA

(c.d.)... Majestatyczne grzbiety, gór o złowrogich kształtach, wyjęte jakby z chińskich rycin, majaczyły w oddali, drapiąc grubaśne chmury po pękatych brzuchach. Na pierwszym planie las wyjęty z kadru trylogii Petera Jacksona, o przygodach odważnych hobbitów, poprzeszywany bezlikiem krystalicznie czystych potoków. Nieopodal, z kamienia przyglądał się nam skośnooki Gandalf odziany w popielaty konopny strój. Głęboko osadzona na głowie szpiczasta czapka, łamała się mniej więcej w połowie, nadając mu baśniowego uroku. Swoje stare ciało opierał na fantazyjnie powykręcanym kosturze. Wyglądał tak nierealnie. Na domiar tego starzec wypasał stadko kilkunastu rasta-krów (zamiast sierści- dready) i owco kóz (kóz o owczej wełnie). Dziadek pozdrowił nas uniesioną dłonią, widząc jak wielkie poruszenie wywołał za oknami autobusu. Nie zdążyliśmy jednak odmachać. Nasz kierowca poczuł zapach domu i zapomniało się mu o używaniu hamulca. Pędem zjechaliśmy (spadliśmy? ) z gór gubiąc masę niepotrzebnych części radzieckiego „PAZA”. ( Niepotrzebnych bo przecież jechał dalej). Przykleiłem nos do szyby. Jesteśmy na stepach- mruknąłem pod nosem. Już widziałem jak jadę na koniu po tym bezkresie. Czytałem kiedyś, że na tych terenach jest tak czyste i suche powietrze, że widoczność sięga nawet 100-130km. To chyba nie była bujda. Tylko z okien samolotu nad Atlantykiem widziałem potężniejszy widnokrąg.

Kilka słów o tym co mi w sercu gra

Wszyscy mamy małe pragnienia i wielkie marzenia. Te małe można szybko zrealizować. Na większe trzeba nam czekać miesiące, lata, czasem całe życie. Prababcia miała 91 lat. Marzyła o tym by zobaczyć morze. Choć przeszła piekło wojny, rozwód i kilka wielkich rodzinnych tragedii, nigdy nie spróbowała pojechać pociągiem z Wrocławia do oddalonego o 400km Kołobrzegu. Myślę, że odkładała ten wyjazd na późniejsze lata… aż w końcu czasu zabrakło. Całe życie czekała na spełnienie tego „dużego marzenia”. Ja na spełnienie swojego czekałem 4 lata. Gdy w Internecie natknąłem się na zdjęcia i relacje pewnej pary podróżującej po stepach Mongolii i krajach ościennych, zapragnąłem doświadczyć tego samego. Długimi zimowymi wieczorami rozmyślałem o bezkresnych połaciach terenu, widziałem szybujące ptaki szponiaste nad stepami i dzikich ludzi żyjących w niezrozumiały dla Europejczyka sposób. Byłem pewien, że gdy tylko skończę rok akademicki na pewno tam właśnie się wybiorę. I tak to trwało. Cztery lata myślenia, wpatrywania się godzinami w te nasycone szamańską magią, odległe, pozornie nieosiągalne miejsca. Gdy pokazywałem zdjęcia przyjaciołom i rodzinie, ci wielokrotnie mówili mi, że tam przecież nic nie ma. Pustkowia i brak jakiejkolwiek cywilizacji. Odpowiadałem, że dla mnie tam jest wszystko. Bezkres wolności. Możliwe, że dzięki tak długim oczekiwaniom na spełnienie tego marzenia widok który dane mi było podziwiać działał na mnie ze spotęgowaną mocą.

TY…


Strzał migawki, dźwięk ładowania, uciekające megabajty na karcie, strzał z migawki… Nie to nie w moim stylu. Dałem się porwać chwili. Tu wszystko jest inne od tego co znałem. Odkładam aparat do torby i wstrzymuję oddech. Staram się zrobić zapis na innej karcie pamięci. Nie zaleje świata dodatkowymi 10 GB zdjęć, choć faktycznie pokusa olbrzymia...(c.d.n.)

Stolica Chakasji

Złota kopuła meczetu skrzy się w blasku wschodzącego słońca. Opieram głowę o szybę i raczę się widokami uciekającymi za oknem. Myślę sobie - Abakan to całkiem przyzwoite miasto jak na wschodnio-rosyjskie standardy. Wydostajemy się z szalonego autobusu, uwalniając się tym samym od porannej dawki hip-hopu serwowanego na pobudkę. Mamy czas. Na następny autobus trzeba czekać 6 godzin, więc postanawiamy wyruszyć w miasto. Abakan jest zdecydowanie bardziej zadbany niż Tomsk. Są drogie hotele, po ulicach jeździ więcej lexusów i infiniti (oczywiście z Japonii), a co setny mieszkaniec nosi do dresowych spodni garnitur od Armaniego i skórzaną aktówkę. Robimy zdjęcie z dobrym wujaszkiem Wołodią. Tym razem Lenin jest stylizowany na luzaka. Siedzi dumnie z zarzuconą kurtką przez ramie, drugą rękę ma zwiniętą w pięść, twardo opartą o kolano. Nie muszę dodawać gdzie stoi pomnik wodza? (plac, ulica). To się nazywa megalomania.

Dziewczyny ciągną do sklepów z pamiątkami. Dominują piękne chakaskie ornamenty i zdobienia (oraz ceny kilkukrotnie przewyższające faktyczną wartość). Mówię pass. Wychodzę i postanawiam wydać pieniądze na coś, co nie będzie obrastało kurzem na półce. Przepyszne "pielmienie" (w znacznym uproszczeniu to syberyjski odpowiednik pierogów z mięsem) i kompot w barze mlecznym (wszystko za 50 rubli i nie tylko). To na pewno na długo zapamiętam. Super sprawa. Polecam gorąco. Podczas obiadu wywiązuje się rozmowa, z której jasno wynika (co pewnie wam przyszło do głowy) że mój sen o księżycu wcale snem nie był. Tak cudowna jest droga do Abakanu...

Sen o księżycu...

"Ja nie lubljuju twój agresywny styl..." wrzeszczy do ucha gwiazda rosyjskiego popu, wprost z autobusowego głośnika, wycelowanego w czubek mojej glowy. A ja nie ljubljuju tiebia- rzucam i zaklejam jej plastikowe usta w kratkę, wielofunkcyjna taśmą duct-tape. Niestety. O ile udało mi sie urwać 10 decybeli z nocnych ryków disko-rusko, o tyle właśnie podkręcił kierowca sile uderzeniowa następnego utworu. Z głośnika na cale gardło wykrzykuje Celine Dion tytanikowy szlagier. Myślę sobie- albo romantyk, albo sadysta, bo przy refrenie radio dostaje ostatnie dodatkowe decybele. Wysłużone membrany kolumn nie wytrzymują dłużej i zaczynają "popierdywac" raz po raz. "Ones...prr, more...prrr, you open...pr, the door...prrr..., A moje serce, wciąż będzie, popierdywało prr i prrr..." Wciskam w uszy stopery firmy "Do It Yourself" z szarego papieru toaletowego i wydaje organizmowi komendę - Spij! Jest trudniej niż mi sie wydaje. Droga była kładziona jak mniemam za czasów Piotra I Wielkiego, dlatego tez jej powierzchnia składała sie z jednej dziury, na której gdzieniegdzie ktoś fantazyjnie ciapnął asfaltowe placki. Kierowca gna, my skaczemy jak małpy w cyrku. W jednym momencie jedziemy nawet na czołowe, bo... młodziak za kółkiem zasypia. Wole nie wiedzieć czy jest pijany, czy zmęczony. Dlatego zaciskam powieki i po chwili przychodzi sen. Śni mi sie, ze siedzę ciągle na swoim miejscu, w autobusie do Abakanu. Za oknami jednak nie widać juz wszechogarniającej tajgi, a powierzchnie księżyca. Taki kadr z filmu dokumentalnego o pierwszym lądowaniu na tym satelicie. "That's one small step for a man, one giant leap for mankind..." Sprawdzam czy obok mnie jest Aga. Tak, leży na moim ramieniu. Autobus mknie wąwozem w dół, to znów sie wynurza i góruje nad księżycowymi szczytami. Nie ma juz ruskiego rapu, techno, ani przeterminowanego amerykańskiego popu. Tylko my, fruwający autobus marki GAZ i krajobraz lunarny. Widoki za oknem rozświetla jasna poświata. Gwiazdy świecą mocniej niż na Ziemi. Na jednym z wzniesień opiera sie pucułowaty księżyc. Co za surrealny obraz. Księżyc z widokiem na Księżyc. Takie rzeczy mogą przyjść człowiekowi do glowy tylko w snach. "Stars shining bright above you, night breezes seem to whisper I love you, birds singin’ in the sycamore trees, dream a little dream of me..."

Ogniem i mieczem

Jeszcze 4 godziny i dalej w drogę. Zanim jednak do tego dojdzie bierzemy z Aga marszrutke i jedziemy do cieszącej się złą reputacja dzielnicy tatarskiej. Ponoć lepiej tu o zmierzchu nie krążyć, a i za dnia trzeba na siebie uważać. Chęć zobaczenia jak się maja potomkowie najeźdźców z powieści Sienkiewiczowskich jest olbrzymia. Biorę ostrzeżenia pod uwagę, jednak gdybym odpuścił sobie taka okazje na pewno bym sobie tego nie darował. Z zewnątrz domki jak malowane jednak, gdy tylko wejdzie się trochę głębiej witają nas nagle slumsy, jakich jeszcze w Rosji nie widzieliśmy.
W powietrzu wisi ciężki swont gnijącego mięsa (coś pomiędzy rybą, a trupem), hordy dzikich psów parzą się i gryzą na zmianę, domy-cmentarze przerośnięte roślinnością i zawalone sterta rudego złomu. Ludzi prawie nie widać. Wykorzystuje chwile. Wyciągam aparat, by zrobić zdjęcie "domkom" i "obejściom", kiedy zauważam zaparkowane przed jednym z domów podwozie od kamaza ze stercząca z przodu samotna kierownica na długim drążku(założę się ze to jeździ). Niestety mojego fotograficznego entuzjazmu nie pochwala jedna wyglądająca zza płotu kobieta. Najpierw coś pokrzykuje po swojemu, a potem otwiera furtkę szczując nas psami. Dwa razy nie trzeba powtarzać. Zrozumieliśmy. Szczęśliwie udaje nam się uciec za ogrodzenie strzegące rozlatującego się meczetu. Psy wściekle ujadają. Uff. Znowu się udało. Korzystając z sytuacji zdejmujemy buty i przekraczamy progi świątyni. W środku podobnie jak na zewnątrz. Pusta sala, brudne prujące się dywany oraz megafon w centralnym miejscu oparty o taboret. Modlimy się o pomyślną podroż i wracamy do naszej tomskiej kwatery. Tam juz czekają na nas nasi rosyjscy przyjaciele, od których otrzymujemy pożegnalne podarki. Misza ofiarowuje nam podkowę z brzozowej kory. To na szczęście. Dziękujemy sobie nawzajem za mile spędzony czas i rozstajemy się z nadzieja, ze jeszcze kiedyś się spotkamy.






>>Galeria zdęć z Tomska<<


środa, 14 stycznia 2009

Historyczna wodka

Nie jest mi dane dopić piwa. Moj partner handlowy wola mnie z pomieszczenia kapitańskiego. Trzeba wzmacniać więzi międzykulturowe, wiec nie odmawiam.
Rozmawiamy o tym jak wygląda życie w odległej o tysiące kilometrów Polsce, a jak tutaj nad Obem. Rosjanin wyciąga z reklamówki wódkę "Rosyjski Miód" i twierdzi, ze to jest ich historia. Czyta napis wygrawerowany cyrylica na butelce, ponoć wypowiedziane przez cara w ważnej historycznie bitwy. (Szczegółów brak). Nalewa mi 100ml kieliszek i podaje zzieleniałą kiełbasę na zagrychę.
W jednym momencie, ze skrajnego mięsożercy staje sie wegetarianinem- ortodoksem.
Jak to?- pyta Iwan- nie jesz mięsa? Zabrania ci religia? Przecież wy Polacy jesteście katolikami?
Nie, to nie to- zełgałem- jestem uczulony na białko zwierzęce. Rosjanin skrzywił sie tylko, ale więcej nie naciskał. Po którejś z kolei setce weszliśmy, pomimo mojej niechęci, na tematy polityczne. Świeżym był konflikt rosyjsko- gruziński, wiec wysłuchałem co myśli na ten temat Iwan.
Wiesz Paweł- zaczął- Gruzja, tak jak Watykan, Polska i inne takie małe państwa nie mogą mięć racji bytu jako osobne twory, ponieważ same sobie nie radzą. Takim krajom trzeba opiekuna, który weźmie je pod swoje skrzydła. Gruzini sie buntują, ale przecież to dla ich dobra. Rosja musi trzymać piecze nad poczynaniami takich małych państw, bo chwila nieuwagi i dzieją sie takie okropne rzeczy jak tam z nami i z wami w Katyniu.
Nie za bardzo rozumiem? - odparłem.
No jak to?- kontynuował Rosjanin. Przecież, jakby Polska należała do Rosji to na pewno niedopuscilibysmy do takich mordów na Polakach, jakich dopuścili sie Białorusini. Przecież Katyń to sprawka Białorusinów. Nie udawaj zdziwionego. Chyba ze ty nie wiesz, co to Katyń?
A jak radzicie sobie z meszkami?- momentalnie zmieniłem temat. Nie wiedziałem, czy to była prowokacja(raczej wątpię- to nie ten typ człowieka), czy faktycznie mięliśmy rozbieżne informacje o wydarzeniach z Katynia, ale obawiałem sie ze w jednym i drugim przypadku długo bym nie wytrzymał.
Meszki? A te małe muchy?- podłapał Rosjanin- znam kilka sposobów.
Tu jego wiedza była bardziej rozległa. Podał miejscowe sposoby na owady, wymienił znane mu objawy częstego spożywania alkoholu oraz naturalne afrodyzjaki, opowiadał o tym jak był na Magadanie zima i jak to go miedwied po poliku pomizial (faktycznie polik miał mizniety). Na tej rozmowie zeszła nam cala podroż i historyczna wódka.
Później odchorowywałem ja przez następną dobę, ale dowiedziałem sie o tych ludziach bardzo wiele i udało mi sie zrobić zdjęcie kapitanowi- wariatowi.
Podróże kształcą. Zapisuje wiec w dzienniku adnotacje.
Punkt pierwszy: Tematy polityczne- tematami tabu. To trzeba wyraźnie powiedzieć na wstępie.
Punkt drugi: Nigdy nie pic "za drugiego syna" z ludźmi z Kaukazu.

Kapitan

Powrót kutrem się dłuży. Płyniemy pod prąd. Kapitan oprócz tego, ze jest nie do końca normalny to jest kompletnie pijany. Co chwile odchodzi od sterów by stwierdzić, ze mu nanieśliśmy błota na pokład. Nabiera wiadro wody i leje nam po plecakach, na których siedzimy i po butach. Irytujący typ. Sytuacja powtarza się po jakimś czasie. Tym razem bierze zapyziałego mopa a mnie dopada wizja, ze zaraz będziemy go czuli na łydkach. Podchodzę i przekonuje go, ze od dziecka marze by wyczyścić taki statek. Patrzy z ukosa z niedowierzaniem, ale w końcu się lamie i oddaje bron masowej zagłady. Robię kilka ruchów mopem i chowam go za swój plecak. Pol godziny spokoju. Tym razem nasz kapitan sięga przez szybę swojej kabiny i szczypie nasza koleżankę w głowę. Chyba obmyślał ten sprytny plan przez cały czas. Za piątym razem dziewczyna się przesiada. Kapitan nie jest zadowolony. Widać, ze go nosi. Lewa na burt. Statek robi drift i wpada na brzeg. Stukamy się w głowę wygrażając wariatowi. Wtem ktoś mnie stuka w bark. Dostaje do reki ciężka reklamówkę a na pokład wskakuje nowy pasażer. Mężczyzna wita się z naszym kapitanem. Spoglądam do reklamówki co zauważa statkostopowicz. Podchodzi do mnie i wyciąga rękę. Ja przytulam torbę i z uśmiechem mowie "spasiba, spasiba bolszoje"- dziękuje bardzo.
Dokonujemy wiec handlu wymiennego. Jedna Baltica z reklamówki dla mnie w zamian za resztę zawartości siatki.

Syberyjskie noce

Naliczyłem cztery gatunki komarów na własnej ręce. Największe z nich, meserszmity wyglądają przeraźliwie, jak obraz spod mikroskopowego okularu. Są za to powolne i głośne wiec łatwo je unieszkodliwić. Mikromary to zupełnie inna bajka (bajka- koszmar). Bezgłośni mordercy, siadają setkami na obnażonej skórze i zapadają się w niej, uniemożliwiając zdmuchniecie czy strzepniecie. Jedyna słuszną bron to szybki kontakt, otwarta dłoń- skora. Gdy wszystkie glosy milkną słychać bicie serca tajgi. To ciągle i paraliżujące głośne bzyczenie. Brr... Az ciarki po plecach chodzą. Nie wyobrażam sobie przekroczenia granicy lasu nocą. Zaszywamy się z Aga w namiocie, opryskujemy siatkę wejścia repelentem w sprayu, na ciało wylewamy litr Autanu w mleczku i oddajemy się w objęcia morfeuszowi. Mijające sekundy wybijały stukaniem tysiące wygłodniałych bestii uwiezionych miedzy namiotem a tropikiem. Szkoda mi czwórki Rosjan. Śpią pod kocami przy ognisku. Wierzcie mi lub nie-za grosz w tym romantyzmu. Wytrwałem tak przez 20 minut. Jak dla mnie, wystarczy.


niedziela, 11 stycznia 2009

Krwawy pocałunek dziczy

, notatki z podróży, gooroooRozbiliśmy namioty na plaży. Starałem się się przekonać Rosjan, ze rozbicie się w krzakach pozwoliłoby uniknąć palących promieni słońca. Oni jednak naciskaliby obozować jak najbliżej wody.
Paul- powiedział Misza- w krzakach najpierw zjedzą cie meszki, powkręcają ci się w rzopu kleszcze, mięso z ciała wyrwa szare muchy, a potem pokłują komary.
Nad woda sa tylko gzy i pijawki. Bardzo mocna argumentacja spowodowała u mnie utratę całego sceptycyzmu i schowanie jego resztek razem z zarozumialstwem do kieszeni.
W dżungli amazońskiej jeszcze mnie nie widzieli, ale przypuszczam, ze tajga zbytnio od standardów bzyczącego krwiopijstwa nie odstaje.
Meszki oblepiły wszystkie odkryte części ciała, nie było sensu ich strzepywać, repelenty tez nie radziły sobie z hordami. Pozostało jedno...skok do Obu.
Chłodna woda ponownie obmyła pokąsane ciało. Po krótkiej kąpieli, w pospiechu nakładamy gruba warstwę Autanu.
Działa przez godzinę. Producent nie wziął pod uwagę takiej determinacji owadów.
Po części jestem dla nich (owadów) pełen zrozumienia. W końcu jak nie my, to kto da im się napić?
Padło postanowienie. Rozpalamy ogień.

Nastawiam w menażce czaj, który po chwili już pije. Niestety do najlepszych nie należy. Woda z Obu psuje smak. Krzywię się przy spożywaniu tej mulatki (mulistej herbatki).
Jedna z naszych Rosyjskich przyjaciółek zauważa mój grymas, rozwiązuje płócienny worek i wyciąga z niego gałązkę mięty, tłumacząc że to u nich stosuje się, by smak naparu był lepszy i ze nazywają to mięta. U nas mięta "toże" - odpowiadam i pakuje z uśmiechem kruszone listki do napoju.
Dochodzi do mnie że ci ludzie świetnie opanowali sztuczki pozwalające poradzić sobie z realiami tu panującymi. Jest to o tyle zaskakujące ze przecież nie żyją w lesie, tylko w blokach dużego miasta (Tomska)
Płucze kubek w Obie i idę pod drzewko oddać herbatkę naturze.
Coś jednak nie gra. Moje stopy są czarne. To setki komarów oblepiają je niczym skarpety.
Autan jednak działa. Tym razem to ja dałem ciała.
Myjąc kubek w rzece spłukała się gruba warstwa repelentu z bosych stop.
Siadam przy ognisku, stopy wkładam w chłodny piach i myślę o tych Sybirakach, którzy pól wieku temu pracowali bez żadnych repelentów, osłabieni i głodni. To musiał być koszmar. A po koszmarnym lecie przychodził upiór zimy.
Moje rozmyślania przerwał cudowny zapach dania przysadzanego przez rosyjskie dziewczęta. W osmolonym, wojskowym garze bulgotało kilkanaście litrów zupy-kartoszki. Tuz obok w wiadrze czekała surówka z pomidorów i ogórków oraz pokrojone trzy bochenki ciemnego pieczywa. Złote kobiety. Po raz kolejny udowodniły co oznacza gościnność we wschodnim stylu. W tych stronach to nie do pomyślenia by mężczyzna chodził głodny, a w Polsce różnie bywa...








Rejs (wersja rosyjska)


Płynęliśmy kutrem sześć godzin przemierzając Ob wzdłuż. Mijając zapadle wioski, opuszczone sowchozy przerośnięte często gęsto brzozami, przyszło mi na myśl, ze ten niegdyś budzący przerażenie ustrój, dziś jest jedynie przykładem doczesności, kruchości i marności.
Natura drwi sobie z wielkich idei, patetycznych haseł. Teraz przyszła po swoje i pochlania wieś po wsi, miasteczko po miasteczku, tworząc gęstą siec drzew, pozostawia jedynie przygnębiające widoki.
Odpłynęliśmy wystarczająco daleko. Nie było juz wędkarzy machających z nad brzegu, chałupek, sklepów ani sieci komórkowej. To lubię...

Bania dawaj!

Nad naszymi głowami szybują z gracja kanie czarne, co chwila polując na pliszki i jaskółki. Z tego, co mówią Rosjanie Ob jest bardzo rybna rzeka. Sprawdzam to wędka ze ściętej brzozy. Sprawdzam godzinę, druga, czwarta, szósta. Nic. Pogryziony przez chmary meszek, lepki od repelentów, spocony od syberyjskiego słońca, mam dość. Coś we mnie pęka. Może działa tak zachód słońca. Skacze do wody. Przyjemnie chłodna, czysta i kojąca dla pogryzionej skory. Male rybki skubią włosy na rekach i nogach wywołując u mnie napady śmiechu . Czuć prąd rzeki. Jest bardzo mocny. W końcu to naprawdę potężna rzeka. Wychodzę. Ciuszki susze przy ognisku, zajadam z Rosjanami orzeszki cedrowe i delektujemy się piwkiem. Rosjanie graja rzewne pieśni i pięknie śpiewają. Najbardziej podoba mi się pieśń "Gdzie szumi klon". Wtem wpada gospodarz i pyta czy ma ktoś ochotę na banie? Długo nie czekam. Bania dawaaj!!!
Trzy pomieszczenia, wszystko z drewna, pomiędzy drugim a trzecim stoi wielki gliniany piec.
Wokół porozstawiane miski z woda. Dzięki nim powietrze staje się cięższe od pary i zapachu brzozowych olejków eterycznych.
Gdy spojrzeć na ściany, wiszą brzozowe gałązki powiązane w miotełki. To nimi dokonuje się swoistego masażu - siekania po całym ciele.
Bardzo przyjemna rzecz. Działa jak dobry masaż. Pierwsze pomieszczenie jest najchłodniejsze. Temperatura osiąga może 40-50 stopni.
W drugim czujemy się jak w przedsionku piekieł. Podejrzewam, ze temperatura jest taka, jak w zwykłej saunie. Trzecie pomieszczenie jest tylko dla twardzieli. Prawdziwy hard core!!! Tutaj długo nie da się wysiedzieć. Po wszystkich zabiegach ruskiego Spa wylewam na siebie wiadro lodowatej wody. Ubieramy się i idziemy do domku. W drodze woda wyparowuje z nas w oka mgnieniu. W zimie wskakuje sie do lodowatego śniegu. Ale śnieg i zima nie dla mnie.




Ob

Życie jest takie zaskakujące. Pamiętam czasy liceum, kiedy to na lekcji geografii pani Kiełek "wzywała do mapy".

Stolica Peru? - pytała
Lima- odpowiadał uczniak.
Irlandii?
Dublin- Odpowiadaliśmy.
Pokaz rzekę Ob...
Kiedyś- wskaźnikiem na mapie. Dziś- moczę w niej nogi, a chwilę piłem herbatę z jej wód.
Będziemy spali w prowizorycznych "domkach kempingowych" dziesięć metrów od brzegu. Zapowiada się wspaniale.



Urodziny Agatki


Wybieram się z małą na targ i kupujemy regionalne pyszności.

Zlotozebne babuszki sprzedają, co się da. Jedna wciska nam do rak suszone słone rybki, druga każe spróbować słodkich suszonych płastug. Kupuje na spróbowanie mój pierwszy w życiu kawior, marynowane algi z borowikami.
Na jednym ze stoisk nasza uwagę przykuwa chyba najdziwniejsze danie, jakie przyjdzie mi zjeść. Pytamy, czym jest zielone paskudztwo w workach foliowych.
To młode pastorały paprotników w marynacie czosnkowej. Bardzo aromatyczne danie. W sam raz pasuje do sałatek. Dowiadujemy się ze można je jest tylko w pewnym okresie wegetacji. Później sa silnie trujące. Ufając babuszce i jej tradycyjnym przepisom kupujemy 100 gram.
Do picia nabywamy tomski produkt eksportowy- cedrowa wódkę. Na zagrychę świeże orzeszki cedru. Prosto z szyszek. Niam...









>>Galeria zdęć z Tomska<<


Z Nowosybirska do Tomska

Bieda w kolo, brud i smród, ale dworzec "prikrasny". Rosyjski standard. Mamy niewiele czasu na Nowosybirsk. Wymieniamy tylko pieniądze, jemy paskudne żarcie w barze mlecznym "Santa Fe" i... jedziemy do Tomska.
Najstarszego miasta Syberii. Znam z doświadczenia radziecka architekturę (słowo prowizorka musi mięć korzenie w tym kraju) oraz standardy życia, wiec nie spodziewam się się Bóg wie, czego. Słusznie jak się po chwili okazuje, bo oblicze miasta nie ma za grosz magnetyzmu.

Urzędy- molochy, szare bloki, a po ulicach każdy jeździ jak chce. Wiem jednak, ze pod ta paskudna skorupa kryje się perła. Najstarsza część Tomska- ulica Lenina (dawniej milionerów).
Po prawej i lewej stronie podziwiać można sybirackie domy. Ciemne drewniane konstrukcje z przepiękną jasna ornamentacja. Oglądam je z zewnątrz z zachwytem.
Trochę mnie skręca w dołku ze są w tak fatalnym stanie. Wszystkie się walą, zapadają i znikają na zawsze. Pytam później napotkanych Rosjan o powód takiego traktowania bezcennych zabytków.
Dowiaduje się się ze w tym miejscu powstaną lepsze. Te tutaj nie maja instalacji gazowej ani sanitariatu, wiec nie opłaca się ich trzymać.
Nigdy chyba nie zrozumiem tej mentalności...







>>Galeria zdęć z Tomska<<


W transsibie


Jedziemy
wagonem kupenyjnym. Cale nocne życie rozgrywa się na
korytarzu. Miejsca jest mało, ale przez to i atmosfera bardziej
przyjacielska.
Jeżeli ktoś ceni sobie wyższy komfort jazdy, polecam plackartnyj.
Niby wagon o klasę niższy, tańszy i bezprzedziałowy, ale
zdecydowanie bardziej przestronny i bez tego zaduchu, co w
przedziałach "kupe" (za zabitymi na amen oknami) Piwko można kupić od prowadnicy, jeżeli oczywiście takowe posiada.
Warto jednak się przejść po innych wagonach, ponieważ cena piwa jest
zmienna. Za Baltike w jednym wagonie płaciliśmy 50 rubli a w drugim 35.
O jedzenie dbają babuszki.
Sprzedają zarówno regionalne wypieki z
ciasta, owoce, suszone ryby, jak i wyroby ze szkła, matrioszki i wszelakie buble.
Warto się z nimi potargować, bo można urwać nawet pól ceny.

Kawka z szybkowaru, kąpiel w misce w WC i te wspaniale widoki

za oknem, które zmieniają się z godziny na godzinę, powodują
olbrzymia przyjemność podróżowania rosyjska koleją.
Taka podroż to cel sam w sobie i warto poświęcić na nią parę dni.














Bar mleczny

Pani przy ladzie zdaje się być mila, na moje zdrastwujtie i uśmiech,
odpowiada mi równie szczerym uśmiechem. Szczerym, bo ze szczerego
złota.
Z plejady gwiazd menu wybieramy dwie jajecznice po syberyjsku,
naleśniki a'la arktyczny podmuch, nadziewane jakimś cuchnącym, acz
sycącym serem oraz równie zimna wodę o dużej zawartości sody
kuchennej.
Jemy. Z bólem, ale jak głód to głód...

Mińsk


















Wczesnym rankiem wjechaliśmy do Mińska.

Kolej miała na stać na stacji od 6-16.
Zdecydowaliśmy sie na opuszczenie wagonu i krotki rekonesans po
mieście.
Trzeba przyznać, ze szerokość białoruskich ulic jak i chodników, to
tylko marzenie dla przeciętnego Polaka.
Na szosach przeważały samochody stare, ale jeżeli zdarzyło się
jakieś nowe, to było to auto luksusowej marki. Zarówno stare jak i
nowe miały wspólny mianownik. Były bardzo zadbane.
Przypuszczam ze to ceny aut zachodnich są przyczyna ich
poszanowania.
Architektura miasta oszałamiająca. Zarówno przez detale, jak i
rozmach.
Wszystkie budowle aż krzyczą swa monumentalnością. Krzyczy tez
wszechobecny symbol nawołujący lud do ciężkiej pracy sierpem i
młotem.
Nie dziwi wiec diadia Wolodia na centralnej pozycji parku
uniwersyteckiego.
Świeże kwiaty pod pomnikiem tawarisza Lenina przypominają o jego wielkich czynach.
Jedynie niepokorna ptica siedząca na głowie wodza narodów, nie rozumie powagi miejsca i bezceremonialnie zostawia na czole dobrego wuja sromotny prezent.
"Dziś każda muszka, każda ptica, każda pszczoła,
cala przyroda jedno imię Lenin wola!"

Pytam białoruskiego "pana władzę", chadzającego w katowickim spodku
na glowie, "izwienitie tawarisz, gdie restauran"?
Władza wskazuje nam dłonią miejsce gdzie cena kotleta pewnie równa
jest cenie kilkuletniego samochodu.
Uśmiecham się sie pobłażliwie i pokazuje mu pieniądze, którymi dysponuje,
dodając "student z polszy".
Z uśmiechem na twarzy wskazuje nam to, czego szukamy...


Ktoryś dzień z kolei... w kolei.

Juz teraz widzę ze mam problem z koleją transsyberyjska.
Polega on na tym ze nie mam na nic czasu.
Kupiłem
książkę Pałkiewicza o regionie Syberyjskim, miałem pisać na bieżąco dziennik, miałem robić mnóstwo rzeczy, które robi sie wtedy, kiedy nie ma co robić.
Rzecz w tym , ze tu nawet przez moment sie nudzić nie da.
Szczerze powiedziawszy do pisania tej notatki zbierałem sie 3 dni.
Jeżeli ktoś mówi, ze w
transsibie nudno, to albo nim nie jechał, a
jego opinia oparta jest na utartych stereotypach, albo nie jedziemy
ta sama koleją.

Jeszcze trzy dni temu, na peronie dworca centralnego, kwitnęlismy z
kopczykiem plecaków powiązanych sznurkiem- patent antywłamaniowy
zapobiegliwego wujka Stiopy- czekaliśmy na przyjazd pociągu.
Pociąg nie przyjeżdżał, głód narastał, a w moim przypadku negatywne
emocje potęgowało zmęczenie po nieprzespanej nocy i nerwowa
atmosfera stolicy.
W jednej chwili, jak za dotknięciem magicznej różdżki, wszystko, co
złe zostało zagłuszone przez zielone OWO, powolnym rytmem
wystukiwanym przez mechanizm spalinowego serca wtaczające sie na
peron.
Stalin odszedł, Lenin ubiezyl, a czerwona gwiazda jakby nigdy nic
przyświeca sobie na honorowej pozycji naszej lokomotywy.
Sam ten widok wywołał u mnie napad śmiechu.
Z zielonego kolosa wyskoczył zarośnięty konduktor z rozchełstaną
koszula, obnażająca imponujący zloty łańcuch, którego ogniwa
wypełniał wełniany kożuch siwiakow.
Podejrzliwie otaksował nas wzrokiem,
sprawdził bilety, otworzył wrota
i wpuścił nas do wnętrzności transsyberyjskiego potwora.

Rozgościliśmy się sie w oka mgnieniu.
Tam dom gdzie moje buty, głosi autostopowa maksyma PRLu.
Moje buty stoją sobie bezwstydnie pod prycza
wagonu
transsyberyjskiego...



sobota, 10 stycznia 2009

2 minuts to midnight...

Jeszcze tylko godziny dzielą nas od zrobienia kroku, w kierunku tego co nieznane. Dwa plecaki, karimaty, głowy pełne znaków zapytania. Cisną się na usta pytania rzędu; jak...? jaki...? jaka...? jacy...? czy...?
Dają znać o narastającej ekscytacji, przed tym co nas w życiu nakręca.
Niecały miesiąc temu byliśmy zdecydowani i przygotowani do dwuosobowej wyprawy
autostopem po Europie Zachodniej. Największy nacisk chcieliśmy położyć na Hiszpanię, w celu pod szlifowania języka. Marzyliśmy również o Gibraltarze, Portugalii, Maderze, aż tu nagle...
***
Ktoś mądry kiedyś powiedział, że jeżeli chcesz rozśmieszyć pana Boga, warto byś przedstawił mu swoje plany.
***
...okazuje się, że nie na zachód, a na wschód. Nie stopem, a koleją transsyberyjską. Nie we dwoje, a z ośmioosobową załogą. I gdzieś tam z góry słychać tylko basowy śmiech.
Nam też bynajmniej nie do płaczu. Uśmiechamy się tylko, może trochę pokorniejsi, w oczekiwaniu na to co ma nam do zaoferowania los. Jedno jest tylko pewne. Będzie wesoło smile.gif