Złota kopuła meczetu skrzy się w blasku wschodzącego słońca. Opieram głowę o szybę i raczę się widokami uciekającymi za oknem. Myślę sobie - Abakan to całkiem przyzwoite miasto jak na wschodnio-rosyjskie standardy. Wydostajemy się z szalonego autobusu, uwalniając się tym samym od porannej dawki hip-hopu serwowanego na pobudkę. Mamy czas. Na następny autobus trzeba czekać 6 godzin, więc postanawiamy wyruszyć w miasto. Abakan jest zdecydowanie bardziej zadbany niż Tomsk. Są drogie hotele, po ulicach jeździ więcej lexusów i infiniti (oczywiście z Japonii), a co setny mieszkaniec nosi do dresowych spodni garnitur od Armaniego i skórzaną aktówkę. Robimy zdjęcie z dobrym wujaszkiem Wołodią. Tym razem Lenin jest stylizowany na luzaka. Siedzi dumnie z zarzuconą kurtką przez ramie, drugą rękę ma zwiniętą w pięść, twardo opartą o kolano. Nie muszę dodawać gdzie stoi pomnik wodza? (plac, ulica). To się nazywa megalomania.
Dziewczyny ciągną do sklepów z pamiątkami. Dominują piękne chakaskie ornamenty i zdobienia (oraz ceny kilkukrotnie przewyższające faktyczną wartość). Mówię pass. Wychodzę i postanawiam wydać pieniądze na coś, co nie będzie obrastało kurzem na półce. Przepyszne "pielmienie" (w znacznym uproszczeniu to syberyjski odpowiednik pierogów z mięsem) i kompot w barze mlecznym (wszystko za 50 rubli i nie tylko). To na pewno na długo zapamiętam. Super sprawa. Polecam gorąco. Podczas obiadu wywiązuje się rozmowa, z której jasno wynika (co pewnie wam przyszło do głowy) że mój sen o księżycu wcale snem nie był. Tak cudowna jest droga do Abakanu...
czwartek, 15 stycznia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz