niedziela, 11 stycznia 2009

Ktoryś dzień z kolei... w kolei.

Juz teraz widzę ze mam problem z koleją transsyberyjska.
Polega on na tym ze nie mam na nic czasu.
Kupiłem
książkę Pałkiewicza o regionie Syberyjskim, miałem pisać na bieżąco dziennik, miałem robić mnóstwo rzeczy, które robi sie wtedy, kiedy nie ma co robić.
Rzecz w tym , ze tu nawet przez moment sie nudzić nie da.
Szczerze powiedziawszy do pisania tej notatki zbierałem sie 3 dni.
Jeżeli ktoś mówi, ze w
transsibie nudno, to albo nim nie jechał, a
jego opinia oparta jest na utartych stereotypach, albo nie jedziemy
ta sama koleją.

Jeszcze trzy dni temu, na peronie dworca centralnego, kwitnęlismy z
kopczykiem plecaków powiązanych sznurkiem- patent antywłamaniowy
zapobiegliwego wujka Stiopy- czekaliśmy na przyjazd pociągu.
Pociąg nie przyjeżdżał, głód narastał, a w moim przypadku negatywne
emocje potęgowało zmęczenie po nieprzespanej nocy i nerwowa
atmosfera stolicy.
W jednej chwili, jak za dotknięciem magicznej różdżki, wszystko, co
złe zostało zagłuszone przez zielone OWO, powolnym rytmem
wystukiwanym przez mechanizm spalinowego serca wtaczające sie na
peron.
Stalin odszedł, Lenin ubiezyl, a czerwona gwiazda jakby nigdy nic
przyświeca sobie na honorowej pozycji naszej lokomotywy.
Sam ten widok wywołał u mnie napad śmiechu.
Z zielonego kolosa wyskoczył zarośnięty konduktor z rozchełstaną
koszula, obnażająca imponujący zloty łańcuch, którego ogniwa
wypełniał wełniany kożuch siwiakow.
Podejrzliwie otaksował nas wzrokiem,
sprawdził bilety, otworzył wrota
i wpuścił nas do wnętrzności transsyberyjskiego potwora.

Rozgościliśmy się sie w oka mgnieniu.
Tam dom gdzie moje buty, głosi autostopowa maksyma PRLu.
Moje buty stoją sobie bezwstydnie pod prycza
wagonu
transsyberyjskiego...



Brak komentarzy: