
W powietrzu wisi ciężki swont gnijącego mięsa (coś pomiędzy rybą, a trupem), hordy dzikich psów parzą się i gryzą na zmianę, domy-cmentarze przerośnięte roślinnością i zawalone sterta rudego złomu. Ludzi prawie nie widać. Wykorzystuje chwile. Wyciągam aparat, by zrobić zdjęcie "domkom" i "obejściom", kiedy zauważam zaparkowane przed jednym z domów podwozie od kamaza ze stercząca z przodu samotna kierownica na długim drążku(założę się ze to jeździ). Niestety mojego fotograficznego entuzjazmu nie pochwala jedna wyglądająca zza płotu kobieta. Najpierw coś pokrzykuje po swojemu, a potem otwiera furtkę szczując nas psami. Dwa razy nie trzeba powtarzać. Zrozumieliśmy. Szczęśliwie udaje nam się uciec za ogrodzenie strzegące rozlatującego się meczetu. Psy wściekle ujadają. Uff. Znowu się udało. Korzystając z sytuacji zdejmujemy buty i przekraczamy progi świątyni. W środku podobnie jak na zewnątrz. Pusta sala, brudne prujące się dywany oraz megafon w centralnym miejscu oparty o taboret. Modlimy się o pomyślną podroż i wracamy do naszej tomskiej kwatery. Tam juz czekają na nas nasi rosyjscy przyjaciele, od których otrzymujemy pożegnalne podarki. Misza ofiarowuje nam podkowę z brzozowej kory. To na szczęście. Dziękujemy sobie nawzajem za mile spędzony czas i rozstajemy się z nadzieja, ze jeszcze kiedyś się spotkamy.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz