poniedziałek, 18 maja 2009

Klucz do piękna bram

Sasza* był rodowitym skośnookim Kyzylczykiem. Pomimo tego, że należał do ludzi bardziej żółtych niż my, nie przeszkadzało mu to w byciu o dwie głowy wyższym ode mnie. Schowałem sobie stereotyp do kieszeni i wsłuchałem się w słowa nowego przyjaciela.
- To jest muzeum narodowe- tu musicie wejść, tam w środku jest cała Tywa.
O a tutaj z kolei stoi budynek milicji – tu znowu zbyt często nie chodźcie.
Tutaj mieszka moja dobra przyjaciółka, a tu jest szkoła wyższa. Tu znowu macie… wskazywał coraz to nowe obiekty nasz przyjaciel. Z początku słuchałem udając zaciekawienie monotonnymi szarymi budynkami epoki wielkich wodzów, ale ziewnięcie samo bezczelnie wychodziło na jaw.
- Dobra Sasza! – rzuciłem po chwili- nie obraź się, ale budynek policji to ja mam naprzeciw domu w moim rodzinnym mieście. Nie wierzę, że nie macie tu czegoś unikatowego na skalę światową.
Sasza lekko zdziwiony (a może nawet urażony) moją reakcją odbąknął- tak, jak chcesz zobaczyć coś ciekawego to kup sobie bilet i idź do muzeum narodowego…
-Problem polega na tym, że ja nie chce oglądać martwych eksponatów, tylko chce to poczuć. Rozumiesz?
- A czego ty konkretnie oczekujesz? – spytał skośnooki.
- Jednym z moich życiowych marzeń jest to, by znaleźć się w jurcie.
Zakosztować życia ludzi stepu. Spędzić z nimi choć chwilę. Wiem, że gdzieś tu są jurty. Nie wiem tylko jak daleko. Ile dni trzeba by jechać by do nich dotrzeć…
- Jurty? – ściągnął brwi Tywin- Pierwsze słyszę.
- Żartujesz prawda? – odparłem z głupim wyrazem twarzy.
- Nie. Nie żartuję. Co to są jurty?
- No jurta… hmmm z tego co sprawdzałem w internecie to po mongolsku będzie to „Gyr”.
- Paweł- wyjaśniał- po mongolsku potrafię jedynie „sain bainuu”**. Jeżeli nie pamiętasz, to jesteś w Tywie, do Mongolii jeszcze z 500 kilometrów.
Wiem, wiem - odparłem - chodzi mi o takie okrągłe domy, stawiane przez pasterzy- nomadów, z piecem na samym środku…
-Yach! – wzdrygnął się Sasza.
-Dlaczego, yach? Dla mnie to jedna z najwspanialszych rzeczy na świecie oraz wielkie marze…
- Nie. Nie Yach, tylko Yulh- tak po tywińsku będzie ta twoja jurta-objaśnił Sasza- i chyba się zaraz ucieszysz… Bowiem yulh są naprawdę blisko.
-Sasza nie mówisz chyba poważnie?!- rzuciłem przepełniony szczęściem
Nie miałem wprawdzie możliwości spojrzenia w lustro, ale idę o zakład, że moje oczy błyszczały tak mocno jak w okresie dziecięcym, gdy odpakowywałem bożonarodzeniowe prezenty podrzucane pod choinkę przez wujostwo z RFNu.
-A czy da się tam dojechać marszrutką, czy trzeba wynająć samochód? – spytałem.
-„Eee… Ne nada Paweł. Pajdiom pieszkom***”- wyjaśnił Tywin.
Z chłodnej kalkulacji wynikało, że jeszcze dziś odhaczę jedno ze swych największych marzeń.
Ale przecież kalkulacja nie mogła być zimna. Za dużo ktoś dodał do tego specjału ekscytacji, pasji i oczekiwań. Byłem o krok od paradoksu dla historycznych słów Armstronga. To jest wielki krok dla człowieka, ale nie tak znowu wielki dla ludzkości… i dobrze bo osobistych marzeń nie spełnia się stadnie…No chyba, że stada dotyczą.
- A owa? – uradowany poprzednią rewelacją, zachłannie szedłem za ciosem- wiesz te takie wstążeczki szamańskie. Czy one też są gdzieś w pobliżu?
Sasza potarł dwukrotnie brodę i jakby szukając na niebie odpowiedzi na pytania zamyślił się chwilę celując wzrokiem w błękit.
Taaak- potwierdził- wydaje mi się, że stoi obok domu szamana. I wiesz co Paweł?- dodał- to też całkiem blisko.
Wydaje mi się, że gdyby w okolicy stacjonowała przypadkiem jakaś trupa cyrkowa, pan dyrektor byłby zmuszony zaproponować mi całkiem przyzwoitą gażę za występy w roli wyszczerzonego klauna. Mój uśmiech bowiem zachodził kącikami ust za uszy. Wyobraźnia kreśliła już w głowie wspaniałe scenariusze okraszone zdjęciami rodem z National Geographic.
-Póki co,- przerwał jedne z Tych chwil Sasza- mogę zaproponować Ci rzut okiem na naprawdę coś pięknego. Zaraz zobaczysz dwie rzeki. Mniejszą będzie” Ka-Khem”, a większą „Biy- Khem”. Te, wnosząc po twojej minie, egzotycznie brzmiące nazwy określają kolejno; Mały Jenisej i Jenisej Większy- tłumaczył Aleksander. To właśnie tutaj, w sercu naszego kraju, a patrząc z dalszej perspektywy, w sercu całej Azji, splatają się one by dać początek Jenisejowi -„Uhug- Khem”.
O tym miejscu powstawały przez setki lat pieśni. To jest nasza chluba narodowa. Spójrz.
Słowa nabrały wartości. Zmaterializowały się w ową chlubę.
- Nie macie się czego wstydzić- stwierdziłem bez nuty ironii w głosie. Wiesz co? – dodałem- śmiem twierdzić, że to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie do tej pory widziałem na wschodzie.
-Nawet ładniejsze niż w Rosji? – spytał pesząc się Sasza- To znaczy my jesteśmy w Rosji, ale chodzi mi o to, że…
-Nawet- uciąłem zmieszanie Tywina ( wynikające z powodu palnięcia gafy, łamiącej dobre imię wschodniej odmiany poprawności politycznej, panującej do dziś w „riespublikach swobodnych”).
-Serio? – prawie że wyszeptał Aleks, kątem oka sprawdzając, czy aby na pewno nie stroję sobie z niego żartów.
-Sasza- powiedziałem spokojnym tonem, nie odrywając wzroku od jednego z najpiękniejszych obrazów Syberii- czasem możesz poczuć się urażony, ale jeśli kogoś szanuje i uważam go za partnera godnego do poważnej rozmowy, zawsze mówię mu to co myślę. To miejsce jest fenomenalne- dodałem podążając wzrokiem za spływającymi ze szczytów potokami chmur.
Mój rozmówca przybrał najbardziej dumną pozę jaką tylko można sobie wyobrazić i przez kolejne minuty w zupełnej ciszy napawaliśmy się widokiem. Ślamazarnie, jak za karę, szmaragdy wód Jeniseju przetaczały się po jego dnie. Na drugim brzegu stare, łyse, samotne drzewo oblepione było czarnowronami****. Tuż nieopodal stał stary UAZ, a obok grupka ludzi wznosiła toasty przy płomieniach ogniska. A za nimi… za nimi rozciągał się wszechogarniający step. Step i gładzone delikatnymi muśnięciami palców chmur, ostre ukute z granitu grzbiety gór.
-Saszo- przerwałem naszą kontemplację- zauważyłem jakiś napis na jednej z górskich ścian. O tam.
-Mhmm…- wymruczał- To najbardziej znana mantra buddyjska „
Om mani padme hum”*****.
Została usypana z kamieni, na których pomalowanie, wierni zużyli pięćset kilogramów farby.
-Imponujące. A czy ty też jesteś buddystą? – zagadnąłem.
-I tak i nie- odpowiedział enigmatycznie Sasza- Wierzę, ale w świątyni nie byłem dobre 10 lat.
Wierzący, nie praktykujący- przeszło mi przez myśl.
-"Nu ładna"… chodźmy więc obejrzeć te najciekawsze rzeczy- puścił do mnie oko Aleksander, pamiętając pewnie moje wcześniejsze podekscytowanie.
-Nasz cel - Jurta! - dodał

*Sasza- rosyjskie zdrobnienie zarówno męskiego imienia Aleksander, jak i żeńskiego Aleksandra.
** Cześć. Jak się masz.
*** Ne nada. Pajdiom pieszkom.- Nie ma takiej potrzeby. Pójdziemy na piechotę.
**** Czarnowron
(Corvus corone)- ptak z rodziny krukowatych zamieszkujący większą część Azji oraz tereny Europy Zachodniej. W Polsce bardzo sporadycznie pojawia się na zachodzie kraju.
***** „Bądź pozdrowiony, klejnocie w kwiecie lotosu.”



sobota, 11 kwietnia 2009

Wielki bojownik Kencził-Ooł

Para okrutnie zmaltretowanych treków stoi w sieni mieszkania przy ulicy Kencził-ooła. Teraz tu mieszkam. Niezmiernie zaintrygowała mnie ta nazwa, bo różna była od „Ljenina”, „Konsomołskich prospektów” i „Pabiedy”. Postanowiłem zasięgnąć języka, kim był ten frapujący człowiek.
Jak się okazało pan Ooł był tywińską mieszanką Batmana, Heraklesa i Pana Wołodyjowskiego.
Historia zaczynała się standardowo jak bajka o szewczyku dratewce. Tyle tylko, że nagrodą w ZSSR nie była połowa królestwa i ręka księżniczki, a pomnik z betonu i order pośmiertny. Biedny wieśniak ze stepów, zajmujący się wypasem jaków i hodowlą baranów został z „nieprzymuszonej woli” wcielony do sowieckiej armii. Tam zrzucił łachmany, obuł nogi, dostał mundur, kromkę chleba i miniaturową podobiznę wodza. Zwrot ten wpłynął na jego imidż oraz co było naturalną koleją rzeczy światopogląd (bo jakby to powiedział pewien argentyński lekarz- rewolucjonista: „socialismo o muerte”- socjalizm albo śmierć ). Jako, że Rosjanie traktowali „nieucywilizowanych” żółtych sajusów jako swoiste mięso armatnie, tak też i młody żołdak Kencził został rzucony na linię wroga Armii Czerwonej uzbrojony w gołe ręce, wyimaginowaną odporność na kule i zacięcie człowieka stepu. Ten oręż wystarczył mu by położyć iście po samurajsku dwadzieścia niemieckich Tygrysów. Kencził wielkim człowiekiem był! A skoro tak, to dlaczego u diabła nazwano jego imieniem jedną z ulic slumsów? I z jakiej broszki nocleg w tych slumsach kosztuje 400 rubli? Swoją drogą to jaki tupet musiał mieć ktoś kto nazwał to miasto pięknym?
Na te, jaki i na inne pytania miał niebawem odpowiedzieć mi Aleksander- nasz człowiek w tym dzikim dla Europejczyka kraju.

niedziela, 8 lutego 2009

Mlekiem i solą

Zapowiadało się na rodzinny lincz lub klanową banicję. W najlepszym przypadku, zerwanie zaręczyn i przykrą wymianę zdań. (Zwykle w takich sytuacjach strony przedstawiają sobie swoje punkty widzenia oraz wymieniają się poglądami na swój temat, przekraczając tym samym wartości progowe hałasu sugerowane przez WHO) .
PRZEPRASZAM*- wykrzyczał Tywin. Druh wrósł w ziemię.
PRZEPRASZAM, Przepraszam, przepraszałam- wyartykułował łamiącym się głosem nowożeniec. Głowa druha drgnęła nieznacznie, prawie się obróciła. Zaraz jednak została naprostowana przez niewidoczną dłoń pani Dumy. Teraz to on był górą. Nie odwracając wzroku rzucił coś, jakby do siebie, po czym ruszył dalej. Gałąź chrupnęła. Niedoszły małżonek potrzebował wsparcia od swojej niedoszłej małżonki. Ich oczy spotkały się, lecz tam zamiast ciepłego „nie martw się, próbowałeś przecież” czekało na niego lodowate, pozbawione emocji spojrzenie. Gdyby nie było w koło tak brudno, można by powiedzieć, że mężczyzna miał pozamiatane. Wszystko przez jeden zły ruch. Fakt głupi, prostacki wybryk, ale kara była nieadekwatnie sroga. Do nierozważnego zachowania chłopaka mógł przyczynić się stres spowodowany pewnie ślubnym obciążeniem psychicznym. Ale na jego nieszczęście jedyną osobą analizującą jego motywy postępowania, była osoba której nawet nie widział, osoba ta bowiem stała dwa metry nad nim na balkonie. Gałąź się zarwała. Nie było żadnych szans na ratunek.
Chyba, że… na mężczyznę padł snop światła. Był to promienny uśmiech panny młodej, który zagościł ni stąd, ni zowąd na jej młodej twarzy. Powróciły emocje. Dziewczyna dała świadectwo życia, udowodniła że oczu nie pożyczyła wcale od przedstawiciela rodziny Carcharhinidae. Momentalnie twarz chłopca też przyozdobił szeroki uśmiech. Łączyli się w promieniującej radości, zmierzając razem do krainy wspólnego szczęścia i sielanki… Zaraz, zaraz, jej uśmiech wcale nie był promienny. Był szyderczy i knujący. Tak jak wszystkie szydercze uśmieszki zdobiące twarze zebranych gości. Tak jak knujący uśmieszek na mojej twarzy. Jedynym ciągle szczerym uśmiechem był uśmiech pana młodego. Uśmiech, który powodował zmrużenie, zmrużonych z natury, skośnych oczu. Nic więc dziwnego, że nie zauważył on zbliżającej się od tyłu ręki. Chwyt, podcięcie, dźwignia, przełożenie, „młody”- placek ziemniaczany, druh-skok na plecy, półnelson przyciskający twarz „młodego” do ziemi, „młody” wierzga nogami, macha jedną wolną ręka, bulgocze w furii. Na nic. Chwyt jest założony perfekcyjnie.
„DOŚĆ!” – zawył po swojemu „młody”.
Druh nachylił się nad jego twarzą i spytał; „Coś mówiłeś?” .
„DOŚĆ, KONIEC, FINITO. GŁUPIO WYSZŁO. PRZEPRASZAM. JUŻ NIE BĘDĘ. WYGRAŁEŚ!”- wyrzucił z siebie wraz z toną piasku, wypełniającą usta. Druh uniósł ręce w stronę niebios w tryumfalnym geście. Umarł król niech żyje król. Tłum gapiów wybuchł salwą radości. Ja śmiałem się razem z nimi, choć tak naprawdę nawet ich nie znałem. Wydaje mi się, że pan młody pomimo pozornej klęski też się uśmiechał. Goście przyjacielsko poklepywali się po plecach. Z radością patrzyli sobie głęboko w oczy, życząc wszystkiego dobrego. Cały ten, jak mogło się wydawać- bigos, skończył się Happy Endem.
– Gdzie dałeś pastę?- rozległ się wybijający mnie z sielanki krzyk Agi, która podczas całego tego fantastycznego zdarzenia, zdążyła się pewnie tylko zdemakijażować.
Zły trochę, że mi przerywa poznawanie egzotycznej kultury, postanowiłem jednak, niczym dzielny Indiana Jones pomóc w poszukiwaniu zagubionej ar... tubki**. Podczas tych poszukiwań, opowiedziałem Małej pokrótce historię.
- A zrobiłeś zdjęcie tego ślubu? – spytała Agatka.
Z tych wrażeń zupełnie mi z głowy wyleciało, że można to uwiecznić. Chwyciłem więc za aparat i razem z Małą wylecieliśmy na balkon.
Trafiliśmy akurat na moment, gdy państwo młodzi, staro…tywińskim zwyczajem, zostali oficjalnie powitani przez matkę… mlekiem i solą****.
A dokładnie czajem z mlekiem i solą***** podawanych w tradycyjnych tywińskich miseczkach.


Starsza kobieta życzyła im szczęścia na nowej drodze życia, po czym przekazała naczyńka pełne jasnego wywaru. Młodzi spojrzeli sobie w oczy, wymienili dobre słowo i wypili swoje zdrowie. Wszyscy wydawali się tacy szczęśliwi, rozpromienieni. No może oprócz druha. Jego mina wciąż wskazywała na lekki uraz dumy oraz irytację wywołaną brakiem marynarki, która w podskokach zmierzała właśnie do pralni.
- Myślisz, że będą ze sobą szczęśliwi? - zapytałem Małą.
- Tego nie wiem – odparła – ale po takim wstępie, chyba nudzić się nie będą.

------------------------------------------------------------------------------------------


*Tego oczywiście mogę tylko się domyślać, ponieważ słabo władam językiem „turkey-mongol”

**Nota bene pasta też bajerancka, której w Polsce próżno szukać. Blend-a-Med z korą z dębu – fantastyczna w smaku o działaniu kojącym na dziąsła***

***A kojenie się bardzo przydawało. Kupiłem bowiem jeszcze w Nowosybirsku szczoteczkę również Blend-a-Med, o której już tak pochlebnego zdania jak o paście nie mam… dostępna była tylko opcja „hard” która cięła dziąsła wzdłuż i wszerz jak jakaś Husqvarna .

**** Czy tylko ja tu widzę pewną analogię do naszej kultury? Następny dowód na to, że mieszkamy na wiosce Ziemia.

***** Tutaj może dojść do drobnego nieporozumienia. W Tywie trzeba uważać co się zamawia. Zwłaszcza gdy nie jest się entuzjastą „słonej bawarki” . Słowo czaj, dla ludności Tywy oznacza , właśnie kompilację soli, herbaty i mleka. Co ciekawe, z tego co dowiedziałem się od Tywinów ich herbata wcale herbatą nie jest. Tzn. nie jest to Camellia. Napar uzyskuje się z różnych ziół rosnących na stepach, często mających właściwości lecznicze (w miastach można kupić tywiński czaj instant „made in China”, który ma niewiele wspólnego z jakimkolwiek czajem oprócz nazwy kraju ekportującego "Czaj-na"). Zresztą jakby tak się zastanowić nad etymologią słowa herbata, to bliżej mu do łac. herba – zioła, niż do Camelli. Wtedy możemy śmiało powiedzieć, że herbatami, czyli naparami z ziół, są też herbatki owocowe, które składają się np. z samych czarnych porzeczek, stricte ziołowe typu „rumianek”, herbatka miętowa czy melisa, południowoafrykański Rooibos przyrządzany z ciętych liści czerwonokrzewu, czy wreszcie moja ukochana, południowoamerykańska Yerba Mate, składająca się wyłącznie z ciętych części ostrokrzewu paragwajskiego, której również daleko do chińskiej camelli.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

O bananach, samurajach i piłowaniu gałęzi…

Jest takie miejsce, gdzie czas płynie 5 razy wolniej. Niektórzy nawet ryzykują stwierdzeniem, że nie płynie wcale. Siedzę na chłodnym piasku. Przed piekielnie gorącymi promieniami słońca, osłaniają mnie rozłożyste palce bananowca. Powietrze faluje dookoła, ciężkie od woni walających się po ziemi owoców. Nawet nie trzeba daleko sięgać. Cała kiść leży obok mnie. Większość z nich jeszcze zielona. Może parę chwil wcześniej strącił je mocny podmuch oceanicznego wiatru. Może któraś z małp. Wybieram najbardziej żółtego. Pachnie cudownie. Obieram owoc ze skórki, odgryzam końcówkę i… ni z juszki ni z pietruszki, powietrze przecina ryk japońskiego samuraja. Krzyczę także ja. Cała noga poparzona bananowym czajem. Piecze jak diabli. Czego trąbisz ty… - nie dokańczam- aha ta impreza to wesele. Musiałem na moment przysnąć wykończony wielogodzinną podróżą. Tłum zgęstniał. Pod restaurację pojechała biała japońska Toyota (kierownica po prawej stronie) nie szczędząc dźwięków klaksonu. Jako, że piłem bananową herbatę, do twarzy przykleił się szeroki banan. Pierwszy dzień, a tu takie atrakcje- rzuciłem do siebie w swoim schizofrenicznym zwyczaju. Z auta wyszli młodzi. Poza kolorem skóry i wzrostem nie odbiegali od europejskich standardów. Ona- biała suknia, on- czarny garnitur. Poczułem lekkie rozczarowanie. Liczyłem na zdobione szaty z błękitnego jedwabiu, jak na starych znaczkach pocztowych z Republiki Tywy. Przed szereg gości wyszedł druh. Odgiął głowę, otaksował wzrokiem młodych, po czym parsknął prześmiewczo. Najwyraźniej, takie zachowanie nie spodobało się panu młodemu. Nakazał gestem, swej przyszłej małżonce by poczekała w aucie, po czym wartkim krokiem podszedł do druha. Oho będzie draka- rzuciłem pod nosem. Krok w przód, chwyt za dłoń, drugi za ramię, dźwignia, obrót, przełożenie w powietrzu. Druh leży jak długi. Czas się zatrzymał. Mnie wmurowało, gości weselnych zatkało, kątem oka zobaczyłem pannę młodą zakrywającą ręką usta, wiatr przestał wiać, ptaki zastygły w powietrzu, tylko moja herbata bezczelnie parowała (czy ona będzie jeszcze kiedyś zimna?). Te wlekące się ułamki sekundy przerwał druh, jedną ręką dźwigając ciało do siadu płaskiego, drugą zaś rozmasowując obolałą głowę. Po chwili, gdy dotarła do niego powaga zaistniałej sytuacji, uniósł swój wzrok z ziemi, ku niebu. Tam już czekał na niego napastnik. Z otwartą dłonią wymierzoną w jego głowę. Zresztą dłonią, jak się po chwili okazało, pomocną. Nie, druh miał swój honor. Teatralnym gestem odepchnął pomocną dłoń, wstał o własnych siłach, otrzepał ciuchy, odwrócił się na pięcie i ze zwieszoną głową usunął się w cień. Przypuszczam jak czuł się tego popołudnia. Jeszcze parę minut temu ubrany w najlepszy garnitur, wyperfumowany, z włosami postawionymi na żel, oczekiwał by z radością powitać parę młodą i życzyć im szczęścia na nowej ścieżce życia. Teraz brudny od pyłu, publicznie znieważony, ofiara niewytłumaczalnego ataku . Zastanawiałem się, czy były to jakieś rodzinne porachunki czy tylko okrutny i prostacki żart. Niezależnie od pobudek napastnika, odczuwałem współczucie dla przegranego. Pan młody spróbował rozładować sytuację głośnym śmiechem mającym obrócić całą sprawę w żart. Jednak każde wymuszone „haha” było zębami piły, nadszarpującymi gałąź dobrych obyczajów i przyzwoleń. Jak to bywa z gałęziami na których się siedzi, prędzej czy później zawsze ustępują, a zakończenia tylko głupiec nie jest w stanie się domyślić. Dlatego też, zwykle tylko głupiec piłuje do końca...

niedziela, 18 stycznia 2009

Predator


Przed najlepszym hotelem w galaktyce zebrał się całkiem spory tłumek. Póki co była to bezkształtna zbieranina "garniturowiczy" oraz "sukienkowniczek", która z biegiem czasu przybierała na ilości. Jak to na takich imprezach bywa, pojawili się też przedstawiciele młodej latorośli, zainteresowani zdecydowanie bardziej grą w kapsle niż dyskusją na nudne tematy dorosłych.

Tssy- syknął jeden z chłopców do swojej kapslowej ferajny, wskazując palcem na mnie. Chwilę później, cała armia skośnych oczek obrała sobie mnie za wspólny cel. Węgliste spojrzenia uwiesiły się na mnie hakami przenikliwości, grubo podszywanej dratwą nieufności. Nie zrywając kontaktu wzrokowego, odstawiłem bardzo ostrożnie kubek z czajem, po czym przybrałem najstraszniejszy wyraz twarzy jakim mnie bozia obdarzyła. Wszystkie gesty musiały zostać wykonane precyzyjnie, by utrzymać stan narastającego napięcia. Udało się. Dzieci pomimo dzielącej nas odległości zdecydowały cofnąć się o krok. Moja ręka powędrowała za głowę chwytając gumkę do włosów. Jednym szybkim ruchem, uwolniłem las dreadów. Dzieciaki odskoczyły. Potrząsnąłem głową. Jeden z maluchów przewrócił się, zaś reszta szeroko otworzyła buzie. Jestem pewien, że byłem pierwszym człowiekiem w dreadach, jakiego przyszło im w ich krótkim życiu widzieć. Nagle mój piekielny grymas zmienił się w najbardziej przyjacielski uśmiech jaki tylko potrafiłem z siebie wydusić. Niestety, trochę przeholowałem. Dzieciaki były wybitnie przerażone. Ostatnią bronią był zmasowany napad, wymuszonego, tubalnego śmiechu. Tu poszło zdecydowanie lepiej. Moi mali przyjaciele długo nie pozostali dłużni. Jeden po drugim zaczynali nieśmiało chichotać by po chwili trzymając się za usta, zawtórować piskliwym śmiechem*. Przeszło mi przez myśl, że niezmiernie przydaje się teraz doświadczenie opiekuna nabyte podczas zimowisk spędzonych wspólnie z dzieciakami w górach. Jeżeli ma się odpowiednie podejście to maluchy niezależnie od części świata jaką zamieszkują, koloru posiadanej skóry, czy kultury jaką wynoszą z domów, zawsze są furtką pozwalającą przełamać bariery. Nie mają uprzedzeń, utartych stereotypów. Nie zastanawiają się, do której subkultury należę. Czy jestem członkiem sekty "kołtuniarzy", czy też noszę taką fryzurę by poprawić sobie "imidż". Ich umysły były otwarte. Nawet na odmienność takiego człowieka z kosmosu jak ja. Tak jak dzieci całego świata, tak i te po krótkiej wymianie uśmiechów (raczej głośnych), szybko znudziły się naszymi bezsłownymi konwersacjami i pobiegły bawić się w berka. Kto zaprzeczy, że mieszkamy na globalnej wsi?

*Druga, bardziej prawdopodobna wersja mówi, że tywińskie dzieci zostały przeze mnie pożarte, zaraz po tym jak zakończyłem proces mutacji i przybrałem ostateczną postać ufoludka z planety P0L5K4. W archiwum X dowodów jednak brak.