poniedziałek, 26 stycznia 2009
O bananach, samurajach i piłowaniu gałęzi…
Jest takie miejsce, gdzie czas płynie 5 razy wolniej. Niektórzy nawet ryzykują stwierdzeniem, że nie płynie wcale. Siedzę na chłodnym piasku. Przed piekielnie gorącymi promieniami słońca, osłaniają mnie rozłożyste palce bananowca. Powietrze faluje dookoła, ciężkie od woni walających się po ziemi owoców. Nawet nie trzeba daleko sięgać. Cała kiść leży obok mnie. Większość z nich jeszcze zielona. Może parę chwil wcześniej strącił je mocny podmuch oceanicznego wiatru. Może któraś z małp. Wybieram najbardziej żółtego. Pachnie cudownie. Obieram owoc ze skórki, odgryzam końcówkę i… ni z juszki ni z pietruszki, powietrze przecina ryk japońskiego samuraja. Krzyczę także ja. Cała noga poparzona bananowym czajem. Piecze jak diabli. Czego trąbisz ty… - nie dokańczam- aha ta impreza to wesele. Musiałem na moment przysnąć wykończony wielogodzinną podróżą. Tłum zgęstniał. Pod restaurację pojechała biała japońska Toyota (kierownica po prawej stronie) nie szczędząc dźwięków klaksonu. Jako, że piłem bananową herbatę, do twarzy przykleił się szeroki banan. Pierwszy dzień, a tu takie atrakcje- rzuciłem do siebie w swoim schizofrenicznym zwyczaju. Z auta wyszli młodzi. Poza kolorem skóry i wzrostem nie odbiegali od europejskich standardów. Ona- biała suknia, on- czarny garnitur. Poczułem lekkie rozczarowanie. Liczyłem na zdobione szaty z błękitnego jedwabiu, jak na starych znaczkach pocztowych z Republiki Tywy. Przed szereg gości wyszedł druh. Odgiął głowę, otaksował wzrokiem młodych, po czym parsknął prześmiewczo. Najwyraźniej, takie zachowanie nie spodobało się panu młodemu. Nakazał gestem, swej przyszłej małżonce by poczekała w aucie, po czym wartkim krokiem podszedł do druha. Oho będzie draka- rzuciłem pod nosem. Krok w przód, chwyt za dłoń, drugi za ramię, dźwignia, obrót, przełożenie w powietrzu. Druh leży jak długi. Czas się zatrzymał. Mnie wmurowało, gości weselnych zatkało, kątem oka zobaczyłem pannę młodą zakrywającą ręką usta, wiatr przestał wiać, ptaki zastygły w powietrzu, tylko moja herbata bezczelnie parowała (czy ona będzie jeszcze kiedyś zimna?). Te wlekące się ułamki sekundy przerwał druh, jedną ręką dźwigając ciało do siadu płaskiego, drugą zaś rozmasowując obolałą głowę. Po chwili, gdy dotarła do niego powaga zaistniałej sytuacji, uniósł swój wzrok z ziemi, ku niebu. Tam już czekał na niego napastnik. Z otwartą dłonią wymierzoną w jego głowę. Zresztą dłonią, jak się po chwili okazało, pomocną. Nie, druh miał swój honor. Teatralnym gestem odepchnął pomocną dłoń, wstał o własnych siłach, otrzepał ciuchy, odwrócił się na pięcie i ze zwieszoną głową usunął się w cień. Przypuszczam jak czuł się tego popołudnia. Jeszcze parę minut temu ubrany w najlepszy garnitur, wyperfumowany, z włosami postawionymi na żel, oczekiwał by z radością powitać parę młodą i życzyć im szczęścia na nowej ścieżce życia. Teraz brudny od pyłu, publicznie znieważony, ofiara niewytłumaczalnego ataku . Zastanawiałem się, czy były to jakieś rodzinne porachunki czy tylko okrutny i prostacki żart. Niezależnie od pobudek napastnika, odczuwałem współczucie dla przegranego. Pan młody spróbował rozładować sytuację głośnym śmiechem mającym obrócić całą sprawę w żart. Jednak każde wymuszone „haha” było zębami piły, nadszarpującymi gałąź dobrych obyczajów i przyzwoleń. Jak to bywa z gałęziami na których się siedzi, prędzej czy później zawsze ustępują, a zakończenia tylko głupiec nie jest w stanie się domyślić. Dlatego też, zwykle tylko głupiec piłuje do końca...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz