czwartek, 15 stycznia 2009
…VA
(c.d.)... Majestatyczne grzbiety, gór o złowrogich kształtach, wyjęte jakby z chińskich rycin, majaczyły w oddali, drapiąc grubaśne chmury po pękatych brzuchach. Na pierwszym planie las wyjęty z kadru trylogii Petera Jacksona, o przygodach odważnych hobbitów, poprzeszywany bezlikiem krystalicznie czystych potoków. Nieopodal, z kamienia przyglądał się nam skośnooki Gandalf odziany w popielaty konopny strój. Głęboko osadzona na głowie szpiczasta czapka, łamała się mniej więcej w połowie, nadając mu baśniowego uroku. Swoje stare ciało opierał na fantazyjnie powykręcanym kosturze. Wyglądał tak nierealnie. Na domiar tego starzec wypasał stadko kilkunastu rasta-krów (zamiast sierści- dready) i owco kóz (kóz o owczej wełnie). Dziadek pozdrowił nas uniesioną dłonią, widząc jak wielkie poruszenie wywołał za oknami autobusu. Nie zdążyliśmy jednak odmachać. Nasz kierowca poczuł zapach domu i zapomniało się mu o używaniu hamulca. Pędem zjechaliśmy (spadliśmy? ) z gór gubiąc masę niepotrzebnych części radzieckiego „PAZA”. ( Niepotrzebnych bo przecież jechał dalej). Przykleiłem nos do szyby. Jesteśmy na stepach- mruknąłem pod nosem. Już widziałem jak jadę na koniu po tym bezkresie. Czytałem kiedyś, że na tych terenach jest tak czyste i suche powietrze, że widoczność sięga nawet 100-130km. To chyba nie była bujda. Tylko z okien samolotu nad Atlantykiem widziałem potężniejszy widnokrąg.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz