Góry karłowaciały, step się rozrastał, w powietrzu zakreślały koła potężne kanie, a w oddali wyrastały pierwsze domki. Jako pierwsze w Kyzyle, powitały nas jako tako... jaki. Jakowa mamusia z młodym jaczątkiem. Nie ważne, że odlane z gipsu. Dla mnie liczy się pamięć.
Do miasta zbliżaliśmy się w oka mgnieniu (kierowca tak męczył pojazd, że kilka razy odcięło zapłon).
Moje podniecenie niezdrowo narastało, w chwili, gdy przejechaliśmy most nad kyzylską rzeką. Była to bowiem kolejna zagadka pani Kiełek- Wielki Jenisej. Wiedziałem, że spędzę w tym miejscu mnóstwo czasu. Rzeka była przepięknie położona. Hamulce zawyły, blacha zatrzeszczała, w powietrzu czuć było paloną gumą. Kierowca był w domu. (Ja też, w końcu tam dom gdzie moje buty). Otworzył luki, powyrzucał nasze bagaże i zamknął autobus bez słowa, znikając za horyzontem w podskokach.
Byliśmy w Kyzyle. Stolicy Tyvy. Geograficznym środku kontynentu azjatyckiego. No właśnie, byliśmy, ale ani nie znaliśmy języka, ani obyczajów, a miejsce noclegowe jak zwykle mieliśmy załatwiać w ciemno. Poza tym wyobrażałem sobie, że Tywincy to ludzie o miłym usposobieniu, ciekawi przyjezdnych i życzliwi. Moje wyobrażenia dalekie były od prawdy. Wszyscy patrzyli na nas spode łba, spluwając co chwila i powtarzając jak mantrę „dziengi” (pieniądze, idą pieniądze). Nie tak to miało być…
czwartek, 15 stycznia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz